Koreańsko …on tour…

Plan był banalnie prosty. Wrócić do formy sprzed kilku lat i pobiec równo po 3’30/km. Niby nic wielkiego, ale… ale zawsze jest jakieś ale i tak było w tym przypadku. Trening od samego początku szedł po japońsku, czyli jako tako, ale generalnie tym się nie przejmuję. Zima jest jaka jest i ma to swoje uroki. Trzeba trenować a nie płakać, że napadało śniegu po jaja żyrafy, że nie ma się warunków do biegania jak inni, którzy grzeją tyłki w słonecznej Mandżurii. Życie. Tylko silni przetrwają. Pierwsze problemy zaczęły się po Urodzinowym, kiedy trenowałem z chorobą, która finalnie postawiła mnie do pionu i pokazała, że nie tym razem… Wypadło mi więc w BPSie około 150 km… może trochę więcej. Może trochę mniej. Plan został szybko zmieniony, żeby nie napalać się od razu i dyplomatycznie, bez spinania się średnia z 3’30 zmieniła się bardziej realną, czyli 3’35/km, co dawało wynik na mecie w granicy 1:15 z małym ogonkiem. To było realne do ogarnięcia i z takim nastawieniem jechałem do Korei na kolejną weterańską imprezę i po raz kolejny czułem się tam dość dziwnie. Chciałoby się powiedzieć, dość głupio. Nie pasowałem do reszty… M35, 37 wiosen na karku… taki ze mnie weteran, jak z koziej dupy trąbka, no ale cóż… młodszy nie będę. Starszy… owszem. 

Do Korei (+ 8h) ruszyliśmy z Iwoną w …środę rano. Gdańsk, Helsinki niecałe dwie godzinki lotu, oczekiwanie na lotnisku niespełna 4 i kolejny lot, tym razem do Sulu… 8 i pół godziny, ale to nie wszystko. Z Seulu do Daegu 1 godzina i 30 minut pociągiem, potem kolejne 30 minut autobusem i w końcu dokulaliśmy się do hotelu. Trochę to trwało, lepiej nie liczyć ile… ale co zrobisz, jak nic nie zrobisz ?

No właśnie. Sama podróż przebiegła bez większych wrażeń. Wszystko ogarnąłem wcześniej przez internet, łącznie z zakupem biletów na KTX, czyli szybki pociąg relacji Seul – Daegu. Zero problemów, tak więc podróż przebiegła bardzo miło i sympatycznie. Nie umęczyliśmy się, powiem więcej, nawet w samolocie się wyspaliśmy i najedliśmy do syta, najpierw na lotnisku, potem w samolocie, chociaż z jedzeniem jak zawsze było wesoło, bo Suchy po raz kolejny zamówił koszerne jedzenie, co wiąże się z dość specyficznym rytuałem. Przed wystartowaniem stewardessa podeszła do mnie z zamkniętym i oklejonym pudełkiem, żebym zaakceptował, czy to jest koszerne… wiadomo. Jak zawsze udawałem, że się na tym znam i jak zawsze wiele osób, które zamawiałoby takie posiłki nie było. Czułem się wyróżniony. Dość zabawna sytuacja. Po wylądowaniu w Seulu, kontroli paszportowej, odbierze bagażu, po który trzeba było pojechać pociągiem poszliśmy na arex’a czyli na pociąg (metro) które obsługuje trasę lotnisko – miasto. Tu pierwszy zonk. Biletu na pociąg nie można było kupić za pomocą karty. Trzeba było pobrać walutę z bankomatu, wymienić na WONy i za gotówkę kupić bilet. Albo w automacie, albo w okienku. Bilet w jedną stronę dla jednej osoby z lotniska do centrum to koszt około 17 zł.

KTX – Korea Train Expres

Kolejny punt to KTX, czyli szybki pociąg i trasa Seul > Daegu. Jakby ktoś planował podróż KTX, to opcja zakupu biletów on-line dostępna jest na miesiąc przed planowaną podróżą. Wchodzi się na stronkę www.letskorail.com wybiera rodzaj pociągu, trasę, termin, podaje się dane i płaci za pomocą karty. Prosto i bardzo sprawnie. Następnie na stacji początkowej należy udać się do kasy z wydrukowanym mailem (potwierdzeniem), paszportem i odebrać właściwy bilet.

Kasa biletowa

Same pociągi cisną około 300 km/h i jest w nich cicho, spokojnie, nic nie trzęsie i nie stuka. Oczywiście jest wifi i to bardzo stabilne. Po wysiadce z Daegu planowałem pierwotnie dostać się do hotelu metrem, którego rozkład sprawdziłem wcześniej on-line, ale okazało się, że wcześniej niż znaleźliśmy metro to nas znalazły urocze azjatyckie wolontariuszki, którym żal się zrobiło dwóch zagubionych białasów szwędających się po dworcu. Okazało się, że z dworca do hotelu jeżdżą busy organizatorów i taki bus lada moment będzie odjeżdżał. Dzielna wolontariuszka gnała z nami przez cały dworzec aż na przystanek i udało się nam załapać na darmowego busa, przeznaczonego dla zawodników startujących w WMACi. Sam autobus był dość ciekawy.

tak wyglądały nasze shuttle busy 

Oprócz krzykliwego kierowcy w środku znajdowały się żaluzje, firanki, miliony ozdób, wielki telewizor trzy nawigacje i kupa neonów. Po kilkunastu minutach dojechaliśmy pod hotel. Można było w końcu walnąć się na łóżko i chwilę odpocząć. Hotel, jak hotel, łóżko, tv, łazienka, ale za to jaki klop… Elektryczny z pilotem i instrukcją obsługi, którą wcale tak łatwo nie było ogarnąć.

Instrukcja obsługi super klopa

Kilka opcji płukania tyłka, ustawiana temperatura deski, suszenie… taka sytuacja. Chyba sobie taki sprawię. Po ogarnięciu elektrycznego klopa ruszyliśmy busem do centrum i kolejnym na stadion po akredytacje. Komunikacja busami dla zawodników idealny pomysł. Na każdej stacji znajdował się rozkład jazdy, trasy oraz wielki baner informujący o tym, która linia staje na danym przystanku.

Przystanek shuttle buss

Pojechaliśmy więc na główny stadion, odebraliśmy niezbędne kwity, w tym kartę na darmową komunikację miejską, zrobiliśmy kilka fotek i wróciliśmy do hotelu.


Do zobaczenia w Truniu, to takie miasto w Polsce…

W drodze powrotnej zameldowaliśmy się w pobliskiej knajpie na obiadokolację. Tam chciano mnie zabić za pomocą kawałka mega ostrej papryczki, po której zjedzeniu prawie przeniosłem się na tamten świat…

Tu chciano mnie otruć… zamordować, zieloną papryczką

Generalnie na tym się zakończył pierwszy dzionek w Korei, bo o nocy szkoda pisać. Zawsze tak samo reaguję. Pierwsza noc jeszcze jakoś przechodzi, chociaż snu jest mniej niż więcej ale druga to masakryczna masakra… tak więc przed startem byłem znów dobre 20 godzin bez snu.

Sobota… trzeba było wyjść na rozruch, co zapowiadało się nie lada wyzwaniem. Pierwotnie planowałem iść do hotelowej siłowni, ale okazało się, że hotelowa wcale ona nie jest, tylko prywatna i dość sporo sobie cenią. Całe szczęście przez okno hotelu zauważyłem coś na kształt parku i ruszyłem…

Mapka parku

Na początku musiałem tam domaszerować. Kilka skrzyżowań, świateł i w końcu znalazłem się w parku. Górskim parku, ale w parku, z dala od ruchliwej ulicy. Jedyny problem to wyżej wspomniane górki, no ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Potruchtałem trochę ku uciesze i zdziwieniu okolicznych spacerowiczów, którzy w słusznym wieku odwiedzili ten park, jednak nie w celu marudzenia i zrzędzenia o polityce, lecz w celu uprawiania aktywności fizycznej. W parku było bardzo dużo stanowisk do ćwiczeń, coś na wzór naszych podwórkowych siłowni, które obecnie są bardzo modne. Tam tętniło „weterańskie” życie. Fajnie.


Jedno z wielu stanowisk przeznaczonych do ćwiczeń na świeżym powietrzu

Gdy ci smutno, gdy ci źle, do zająca przytul się

…albo wody z kubka napij się…

Potruchtałem tu i tam, porobiłem trochę fotek i wróciłem inną trasą do hotelu, przy okazji zaliczając jakiś dziwne miejsce, gdzie dzieciaki z przedszkoli czy szkół ćwiczyły, grały w różne gry i uczyły się zasad ruchu drogowego na specjalnie przygotowanym placu.

Takich szkrabów były setki

Oczywiście byłem dla nich biegającą atrakcją turystyczną, bo biegającego i dyszącego białasa mało kto z tych dzieciaków widział. Pohasałem jeszcze tu i tam, zrobiłem kilka ciekawych fotek, zwiedziłem kilka miejsc i wróciłem do hotelu. 

Znak Słońca, bardzo często spotykany w Azji, w Daegu czy w Seulu 

Było fajnie… można było wracać i wyjść na miasto poszukać czegoś „normalnego” do jedzenia. Na mapie znaleźliśmy kurczakową ulicę i tam postanowiliśmy się udać. Żeby nie łazić to przemieszczaliśmy się metrem, które mieliśmy za darmo.

Metromat, w Daegu są tylko 3 linie metra w tym jedna naziemna

Trzeba było oszczędzać nogi, bo jak stare maratońskie i półmaratońskie przysłowie brzmi… „najpierw bieganie, potem zwiedzanie” i nie ma od tego wyjątków. Kurczakową aleję znaleźliśmy, z porozumieniem się w cywilizowanym języku było gorzej, ale w końcu coś (prawie) normalnego udało się zjeść. Najgorsze nie było, ale o wiele lepsze niż to, co jedliśmy poprzednio, w każdym razie (chyba) wiedzieliśmy co to było i (raczej) byliśmy pewni, że nie był to zmielony pies czy kot. Smakowało (prawie) jak kurczak i tego trzeba się trzymać.

smacznego…

Zjedliśmy i wróciliśmy do hotelu. Tam standardowo, jak przed każdym startem, przygotowałem strój startowy, wszystkie niezbędne manatki, odpaliłem carboloading i położyłem się z nadzieją, że się w końcu wyśpię… na nadziei się skończyło. Ani Iwona ani ja nie mogliśmy zasnąć, i wierciliśmy się całą noc… o 5 trzeba było wstać. Lipa, ale co zrobisz, jak nic nie zrobisz…

2017-04-04T10:43:00+02:0004/04/2017|Podróże, Trening|

Tytuł