Polar Circle Marathon – 67 N

Niedziela…

Budziłem się co dwie godziny i zerkałem na zegarek, mimo że miałem nastawione trzy budziki w komórce oraz budzik w zegarku bałem się, że zaśpię. Finalnie, żeby było śmieszniej, to budzik w komórce przestawiałem trzy razy. Oczywiście w ciągu nocy. Sam nie wiem czemu. Wstałem o 5:30, wyszczotkowałem zęby, ubrałem się i poszedłem na śniadanie. Kawałek jasnego pieczywa i drożdżówki z dżemem, dwa kubki herbaty rumiankowej i można było wracać i szykować się na start. Krzyś (mój francuski współlokator z pokoju hotelowego) uprzedził mnie, żebym się na niego nie oglądał i miał w poważaniu to, że on będzie spać. Mam włączyć światło, odsłonić zasłony i hałasować. Obudziłem go, ale aż tak bardzo nie szalałem. Pograłem w pasjansa i o 6:40 zacząłem się ubierać. Na 7 zaplanowany był wyjazd, więc czasu było sporo.

Ubrałem się, jak zaplanowałem wcześniej i po kolejnej wizycie w toalecie pomaszerowałem do autokaru, którym a raczej, którymi by było ich chyba 5, ruszyliśmy na linię startu. Było błogo. Grenlandia budziła się ze snu. Słońce leniwie wychodziło zza gór i rozświetlało surową krainę. Autokary leniwie wlekły się pod górę a mi się coraz bardziej chciało siku. Po ponad godzinie drałowania pod górę zatrzymaliśmy się na linii startu. Opcję siku podchwycili praktycznie wszyscy uczestnicy zawodów, a że nie było dookoła żadnego drzewa, to panie kucały, gdzie popadnie a panowie na stojąco radośnie posikiwali w prawo i w lewo. Świat nie widział. Cyrk na kółkach.

Kilka minut przed 8:30 po na prędko skonstruowanej bramie a raczej banerze z napisem „start” stanęliśmy ramię w ramię i głośno zaczęliśmy odliczanie. 10, 9, 8, 7… start. Ruszyliśmy! Jazdaaaaaaaa! Od razu jak z procy wyskoczył biegacz w słonecznych okularach i startówkach a’la Kipchoge a za nim również w startowych adidasach biegacz z flagą Grenlandii. Chłopaki za pazuchami mieli pochowane nakładki z kolcami, więc tylko ja nie pasowałem do tego towarzystwa, radośnie stukając moimi uzbrojonymi w kolce butami o skalne podłoże. Było mocno i bardzo szybko. Oderwaliśmy się błyskawicznie od reszty grupy czając się, jak czajniki i szukając słabych i mocnych stron. Ten bieg miał, chociaż w teorii, rozegrać się między naszą trójką.

Biegacz w najkach, Grenlandczyk i ja. Grenlandczyk nie szalał. Biegł z tyłu bacznie nas obserwując. Młody w najkach fisiował, jakby najadł się szaleju, czy nawdychał kocimiętki. Albo był taki mocny, albo taki głupi. Toż to dopiero był początek… Zauważyłem, że na podbiegach słabł, ale na zbiegach leciał całkiem żwawo. Na płaskich odcinkach też nie odstawał. Grenlandczyk był czujny. Chyba najmądrzejszy z nas wszystkich. Ja jak zawsze szarpałem i starałem się wyczuć chłopaków. Po około 4 km zaczął się ostry podbieg pod lodowiec. Krótki singiel, ostro w górę, potem w dół i prosto na wielkie pole lodowe, które obstawione było przez organizatorów. Miejscami był śnieg, jak na biegunie, w który zapadaliśmy się po pół łydki, ale większość stanowił lśniący lód, po którym trzeba było biec i nie zrobić sobie krzywdy. Było wesoło, ale dość niebezpiecznie, szczególnie, że lód był nierówny, było sporo zakrętów i trzeba było bardzo uważać. Przez pole lodowe biegło się około 2 km, potem znów wąskim singlem w dół, gdzie była mijanka z wolniejszymi zawodnikami. Kolejne bardzo niebezpieczne miejsce. Nie dość, że wąsko, to jeszcze dookoła skały, kamienie i lód a miejscami ekspozycja. Grenlandczyk cały czas biegł z tyłu, spokojnie. Młody szalał. Ja kombinowałem. Przed około 14 km Grenlandczyk stanął, zdjął nakładki z kolcami, czapkę, dogonił nas i ruszył prosto w dół. Myśmy nawet nie zareagowali. Nie ta półka. Jak zrobił coś takiego na 14 km, mieszkał w Grenlandii, biegł w startówkach i na dodatek zdjął czapkę świecąc łysiną, to znaczy, że wiedział co robi. Poszedł, jak dzik w pomidory. [Sprawdziłem gościa w necie: Martin Møller – ma na koncie starty w Igrzyskach Olimpijskich, Pucharach Świata Mistrzostwach Świata w biegach narciarskich i biathlonie, jest dzikiem. W 2018 roku skończył karierę wyczynowego sportowca…ale to tak na marginesie].

Temat podchwycił młody, który lekko depnął i oderwał się ode mnie na kilkanaście metrów. Mi się nie spieszyło. Pełna kontrola, do mety zostało jeszcze dużo czasu i było, gdzie się zmęczyć. Czułem mocno w nogach zbiegi, a że praktycznie od 35 km trasa wiodła w dół, lekko zacząłem się obawiać o aspekt mięśniowy. Było mi również dość ciepło i przeszkadzały mi buty. Tak. Złej baletnicy przeszkadza… Czułem się momentami, jakbym biegał na szpilkach. Nie dość, że ten model ma dość wysokie kołki, ma kolce to jeszcze w środku miałem włożoną wkładkę, tak więc momentami traciłem stabilność i noga lekko uciekała na boki, co przy takiej kamienistej nawierzchni mogło się źle skończyć.

Na około 21 km młody zaczął puchnąć i bezboleśnie to wykorzystałem. Wykorzystałem fakt, że zaczął się podbieg i to dość długi i stromy, więc zaatakowałem lekko spoglądając się na rywala. Nie wyglądał. Krzywił się strasznie, miał kryzys. 21 km minąłem po około 1 godzinie i 34 minutach. Dość wolno, ale z drugiej strony to nie był bieg na czas, tylko na miejsce, który trzeba było mądrze rozegrać. Kilkukrotnie obejrzałem się przez prawe ramię upewniając się, że rywal nie podejmuje walki. Dodam, że co 5 km popijałem wodę, około 2 – 3 łyki i szło to całkiem sprawnie. Pierwszy żel wciągnąłem po godzinie, kolejne dwa co 45 minut. Na 25 km pan z obsługi punktu zapytał się, czy chcę wodę, czy izo. Zabawne było to, że nie miał wcześniej nalanego napoju w kubeczku, więc musiałem grzecznie odczekać, aż naleje i mi poda. To tak na marginesie. Obsługa punktów była miła i bardzo zaangażowana w swoją pracę.

Przewaga nad rywalem rosła z kilometra na kilometr a mi było coraz cieplej i coraz bardziej przeszkadzały mi buty. Czułem, że nawet robi się jakiś odcisk i trochę zaczęło mi się nudzić. Tradycyjnie w głowie miałem wbity program, że maraton ma 40 km, więc najpierw celem było dobiegnięcie do trzydziestki a potem zostanie tylko dycha. Luz. Odległość była bardzo bezpieczna, bo na długich prostych nie widziałem rywala, ale żeby jakoś zabić nudę i zająć czymś głowę to wmówiłem sobie, że jest jakieś 300 m ode mnie i zacząłem obliczać jaką ma stratę czasową oraz jak szybko musiałby pobiec, żeby mnie dogonić. Takim sposobem zyskałem kilka kilometrów na matematyczne obliczenia w zmęczonej głowie i nim się obejrzałem dobiegłem do 35 km. Zacząłem zerkać na międzyczasy. Było różnie. Na prostych i płaskich odcinkach bliżej 4 minut na km a na podbiegach o pół minuty wolniej. Chyba w okolicy 36 km zobaczyłem w oddali miasto i port lotniczy, więc do mety zostało już bliżej niż dalej. Jedyne 4 kilometry plus dwa w gratisie. Z tyłu był spokój i biegłem na bezpiecznym drugim miejscu. Na 40 km organizatorzy zafundowali jeszcze dość męczący podbieg, z którym na spokojnie sobie poradziłem i żeby coś się działo, to szukałem oblodzonych miejsc zamiast paskudnego szutru najeżonego kamieniami. Po lodzie biegło się o wiele lepiej. 41 km i wbiegłem do miasta. 42 km krótka prosta, skręt w lewo i jest meta.

Dostałem medal i gratulacje od pana ubranego w futro foki, do którego zwróciłem się „thank You mr seal„. Zegarek pokazał czas 3:05:17, czyli może bez szału, ale również bez tragedii. Zniosłem ten bieg w miarę dobrze. Oczywiście czułem zmęczone nogi i byłem lekko stłumiony, ale normalnie mogłem funkcjonować. Wypiłem na szybko butelkę coli, przybiłem piątkę z Krzysiem, który widząc mnie przez okno, jak finiszowałem, wyleciał z hotelu i pozowałem do sesji zdjęciowej jednemu z biegaczy z Chin, którzy całkiem fajną grupką tutaj przyjechali. Wróciłem do hotelu, zadzwoniłem do żony, wziąłem prysznic, wykupiłem kolejną godzinę internetu za 40 DKK i poleniuchowałem w łóżku. Za jakiś czas poszedłem na BBQ a potem na browar z Krzysiem.

Zapomniałem napisać. Grenlandczyk, który wygrał rozwalił system i pobiegł 2:53. Młody w najkach nabiegał około 3:22, czyli dostał na drugiej połówce ode mnie 17 minut. Porozmawiałem z nim po biegu i stwierdził, że wydolnościowo miał zapas, ale mięśniowo górki go zniszczyły. Taki to był maraton.  Czuję pewien niedosyt, związany z dyspozycją. Brakowało mi dynamiki, zerwania się, takiego mocnego ruszenia do przodu i popracowania na wyższej intensywności. Czułem się zamulony i jak włączył się tempomat na jakąś tam prędkość, to ciężko było go wyłączyć i ruszyć do przodu. Przed maratonem na Antarktydzie koniecznie trzeba nad tym popracować.

Generalnie jednak to był dobry bieg.

W ręku masz pędzel i farby. Najpierw malujesz raj, a potem do niego wchodzisz. – Nikos Kazantzakis

2018-11-05T13:13:20+01:0005/11/2018|Starty, Trening|

Tytuł