42 kilometry i 195 metrów na Antarktydzie

10, 9, 8, 7 … 3, 2, 1… START ! 13 grudnia 2018 roku na o 10:27 czasu chilijskiego wraz z ponad 50 osobowa grupą biegaczy z 16 krajów ruszyłem na trasę najbardziej wysuniętego na południe maratonu na świecie – Antarctic Ice Marathon. Jak daleko wysunięty na południe był to maraton, najlepiej oddają współrzędne geograficzne obozu Union Glacier Camp gdzie zlokalizowany był start i meta biegu: 79°46′05″S 83°15′42″W. Jak widać, obóz zlokalizowany był dość blisko serca Antarktydy, czyli bieguna południowego. Dość blisko a jednak daleko bo około 1138 km, ale o tym jak, dlaczego oraz o samym obozie, będzie w osobnym wpisie, bądźcie więc czujni jak ważki. Ten będzie typowo sportową relacją z biegu rozegranego na królewskim dystansie.

źródło: www.89degreessouth.com

Plan był prosty. Dwa okrążenia mocno, trzecie czujnie, obserwacyjnie i czwarte dalej do pieca. Przynajmniej tak wyglądało to w teorii i taki plan miałem zaprogramowany w głowie i teraz trzeba go tylko było zrealizować. Proste a jakże skomplikowane, szczególnie w takim miejscu, jak tu. Na Antarktydzie, gdzie pogoda potrafi zmienić się diametralnie w ciągu kilkunastu minut i piękna słoneczna pogoda zmienia się w burzę śnieżną z widocznością na kilka metrów. Witamy na południu ! Witamy na Union Glacier Camp ! Witamy na Antarktydzie !

42 km 195 m

Zobaczyłem, że nie warto w życiu szukać łatwych dróg, bo nigdzie nas one nie zaprowadzą. A życie jest zbyt krótkie, żeby uczyć się na błędach. – Marek Kamiński

Nie ma ryzyka, nie ma zabawy a kto nie ryzykuje, nie pije szampana, więc poszedłem do przodu, nie oglądając się za siebie. W głowie widziałem za sobą Chińczyka „Żółte Skarpety”, który jak głosiły plotki, był kiedyś wyczynowym biegaczem i czaił się na zwycięstwo. Miałem dobrze zaprogramowaną jego sylwetkę i przez długą prostą od obozu do „choinki” która wynosiła 2 km, wsłuchiwałem się w to, co działo się za plecami. Oprócz skrzypiącego śniegu i gwiżdżącego wiatru nic nie słyszałem. Biegłem dalej. Był duży luz i zapas, ale to było dopiero początek. Trasę do choinki miałem doskonale ogarniętą, gdyż byłem tam dzień wcześniej na spacerze a dwa dni wcześniej tamtą drogą biegałem, jednakże wtedy można było całkiem fajnie maszerować. Teraz napadało tyle śniegu, że kombinowałem, gdzie można postawić nogę, żeby poruszać się w miarę do przodu. Było ciężko, dodatkowo po kilkukrotnym przejechaniu przez trasę skutera śnieżnego nawierzchnia była jeszcze gorsza, ale z tym się liczyłem. Ważny był początek i jak najlepsze wykorzystanie podłoża podczas pierwszych dwóch okrążeń. Do choinki dobiegłem całkiem szybko, następnie trasa prowadziła ostro w prawo, skąd miałem widok na zawodników biegnących w moją stronę i mogłem ocenić odległość do drugiego biegacza.

Minąłem choinkę, odbiłem w prawo i zobaczyłem, co się dzieje po prawej. Drugi zawodnik był około 300 metrów za mną. 300 metrów to około półtorej minuty, może dwie w tych warunkach, czyli nieźle. Po chwili trasa skręciła ostro w lewo i zaczął się delikatny, ale długi podbieg. Tu nawierzchnia była całkiem spoko i można było „depnąć”. Wiatr wiał z lewej strony dość mocno wzmagając uczucie zimna. Biegło się dobrze. Nie żyłowałem, ale trzymałem miarowe tempo. Zapadałem się może do połowy buta, więc źle nie było, ale najgorsze, że śnieg ciągle sypał i sypał a widoczność spadła do kilku metrów.

Kolejne okrążenia zapowiadały się więc coraz bardziej śnieżne. Biegłem od chorągiewki do chorągiewki i w połowie okrążenia dobiegłem do punktu z wodą. Postanowiłem, że nie będę pił, bo raz że szkoda czasu a dwa, że jak na północy nie piłem to teraz też nie muszę. Szybko jednak  okazało się, że to był zły pomysł.

Trasa po chwili znów skręciła w prawo i zaczął się upał. Wiatr wiał w plecy i zrobiło się naprawdę ciepło. Zacząłem się z lekka pocić i gotować. Biegając w ujemnych temperaturach wolę, żeby było mi lekko chłodno niż ciepło. Teraz było gorąco, więc rozpiąłem kamizelkę do połowy oraz kurtkę, która miała zamek 3/4. Idealne rozwiązanie, jednak zacząłem się pocić a pot w polarnych warunkach jest największym wrogiem.

Nawierzchnia była jako taka, chociaż żeby złapać w miarę twarde miejsce, w którym nie zapadałbym się po kostki, musiałem zbiec ze szlaku i lawirować między chorągiewkami, gdzie śnieg był twardy. Jak teraz patrzę na międzyczasy, to biegłem poniżej 5’/km. Podczas biegu na zegarek spojrzałem dopiero na mecie… Biegłem równo i spokojnie. Pełna koncentracja, a jedyne co mi przeszkadzało to maksymalna dezorientacja w terenie. Nie miałem białego pojęcia, gdzie jestem, gdzie jest obóz, gdzie dalej będzie prowadziła droga, bo nie było nic widać. Było biało i padał śnieg a okulary lekko parowały, skutecznie zawężając pole widzenia. Kiedy zdejmowałem okulary od razu czułem odbijające się światło do śniegu, co mnie zaskoczyło, bo dookoła było widać tyle co nic. Dziwna sprawa, ale zarówno organizator, jak i operatorzy bazy zwracali nam na to na samym początku uwagę. Okulary i krem z filtrem 50. Bez tego będą problemy i faktycznie tak było. Wracając jednak do biegu.

Po minięciu punktu z wodą i wbiegnięciu na prostą, gdzie wiatr wiał mocno w plecy zaczęło mi się chcieć pić. Przypomniałem sobie, że jakby to nie zabrzmiało, to biegłem przecież po pustyni, najbardziej suchym kontynencie dodatkowo na wysokości około 700 metrów nad poziomem morza, gdzie słońce bardzo mocno operuje 24 godziny na dobę. Pomysł z odpuszczeniem picia na pierwszym punkcie okazał się więc zupełnie nietrafiony. Postanowiłem to zmienić i pić na każdym punkcie z wodą, czyli co około 5 km.

Trasa znów skręciła w prawo i zaczęła się zabawa pod wiatr. Śnieg dodatkowo stał się coraz bardziej sypki i zapowiadał się bardzo ciężki odcinek, ale najgorszy był wiatr… Wiało w twarz a że na wcześniejszym odcinku trochę się spociłem i miałem lekko wilgotną bluzę, biegłem tylko w jednej warstwie termo, to momentalnie zacząłem telepać się z zimna. Trzeba było jak najszybciej zapiąć kurtkę, kamizelkę i założyć kaptur na głowę. Trochę pomogło, ale tylko trochę. Jedyne co mogłem zrobić, to przeczekać ten odcinek i spróbować mocniej pobiec, co wcale nie było łatwe. Wiatr hulał, ja trząsłem się z zimna, ale pozytywne było to, że w oddali było widać zarys gór oraz obóz. Zbliżałem się więc nieuchronnie do końca pierwszego okrążenia. Muszę dodać, że na trasie nie było oznaczeń kilometrów, były oznaczenia mil, co dodatkowo pozwalało mi oderwać głowę od zmęczenia i skoncentrować się na matematycznych milowych obliczeniach. Taki myk. Po chwili byłem już przy bramie start – meta, wciągnąłem żel, napiłem się ciepłej wody i ruszyłem na drugie okrążenie.

Miałem już w głowie ułożoną całą trasę, którą podzieliłem na odcinki. Pierwszy – do choinki. Drugi – pod górkę przez punkt z piciem. Trzeci – z wiatrem w plecy. Czwarty – pod  wiatr, ale prosto do mety. Wiedziałem, czego mam się spodziewać, na co zwrócić uwagę i jak mentalnie podejść do każdego z odcinków. Plan był. Droga była a na jej końcu cel.

Ruszyłem więc dalej, prosto do choinki. Potem w prawo i przegląd sytuacji. Drugi biegacz był daleko. Na moje oko dobry kilometr, więc przewaga wzrosła i znów w głowie zacząłem układać matematyczne równania, mające na celu obliczenie czasu, po jakim mógłby mnie dogonić, gdybym nagle zwolnił a on przyspieszył. Ciekawa zabawa z myślami, która jest tym bardziej skomplikowana im bardziej człowiek jest zmęczony. Jak 1 km przewagi na 10 km to około 5 minut i jak utrzymam to tempo przez jeszcze jedno okrążenie a drugi biegacz nie przyspieszy to powinienem zyskać dodatkowe 5 minut albo i więcej. Finalnie po 21 km powinienem uzyskać więc ponad 10 minutową przewagę. Z jednej strony to dużo, ale z drugiej to mało, bo trasa stawała się coraz trudniejsza, śnieg był coraz głębszy a dodatkowo coraz mocniej padało i wiało.

Myśli były dodatkowo skoncentrowane na punkcie nawadniania, bo coraz bardziej chciało mi się pić. Dobiegłem do punktu, napiłem się i powoli zacząłem dublować wolniejszych zawodników a nawierzchnia stawała się coraz bardziej grząska…

Kolejne kilometry mijały ciężko i mozolnie. Atrakcją i przysłowiową marchewką stawali się kolejni wyprzedzani zawodnicy, którzy dopingowali, bili brawo czy przybijali piątki. Wypatrywało się więc takiego biegacza, brało na celownik, doganiało i mijało. Momentami trzeba było zejść ze ścieżki i wbiec głębiej w śnieg, ale przynajmniej coś się działo. Odwiedzałem oczywiście punkty z piciem i jedyne co mi tam przeszkadzało, to czas oczekiwania na ciepły kubek. Osoba z obsługi musiała najpierw odnaleźć kubek z numerem startowym, nalać wodę i dopiero mogłem się napić. Czas grał na niekorzyść. Nawet krótki postój powodował, że zaczynałem stygnąć i robiło się zimno. Przypominam, że miałem tylko jedną warstwę bielizny na sobie… ale jak na lekko to na lekko. Bez zbędnych kilogramów.

Drugie koło minęło szybko, przewaga była wypracowana i można było „odpocząć” na  trzecim. Jak teraz zerkam na międzyczasy to na  21 km miałem czas 1:46:12, czyli średnia na kilometr wynosiła 5 minut i 3 sekundy. Taktyka więc się idealnie sprawdziła i byłem z niej zadowolony. Po wciągnięciu kolejnego  żelu Ale, tym razem z kofeiną, wychłeptaniu kolejnego kubka z ciepłą wodą ruszyłem na drugą połówkę…

Do choinki, dubel, w prawo, pod górkę, po wodę, dubel, z wiatrem w plecy, ciepło, dubel, pod wiatr, zimno, widać góry, samoloty, widać cokolwiek, brama, żel, picie… tak wyglądała kolejna pętla i kolejne 10 km pokonane na antarktycznej ziemi. Bez większej historii.

Powoli do przodu i w taki sposób pokonałem trzecie okrążenie i wbiegłem na finałową pętlę. Tutaj przestałem się orientować, jaką mam przewagę nad kolejnym zawodnikiem, gdyż na trasie widać było innych biegaczy, którzy rozciągnęli się na całej długości i szerokości. Wiedziałem jednak, że moja przewaga jest dość bezpieczna i praktycznie tylko kontuzja może mnie wyeliminować z gry. Oczywiście brałem też taką opcję i przez cały czas zachowałem czujność i koncentrację. Dodatkowo zaczęło przychodzić zmęczenie trudnym podłożem i panującymi wokoło warunkami. Na zakrętach pozwalających oceniać co się działo za plecami profilaktycznie starałem się wypatrywać rywali, ale przy pogarszającej się widoczności ciężko było zobaczyć kogokolwiek w śnieżnej oddali.

Wbiegłem na prostą pod wiatr i zrobiło mi się bardzo zimno. To doskonale zapamiętałem, gdyż musiałem naciągnąć mocniej kaptur na głowę, nałożyć rękawy kurtki na palce a samą kurtkę wsadziłem w getry. Tym samym zrobiłem coś na kształt „obiegu zamkniętego” i powoli zaczynałem się rozgrzewać. Taki zabieg miał jednak mały minus, który w tych warunkach pogodowych stał się dość sporym minusem. Mianowicie, w zagłębieniach rękawów kurtki zaczął zbierać się pot, który mądry Suchy chciał wylać, strzepując rękaw w dół… Oczywiście to sprawiło, że momentalnie zamokły mi rękawiczki a mokre rękawiczki na Antarktydzie nie wróżyły nic dobrego. Całe szczęście, że było to ostatnie okrążenie i do mety zostało kilka kilometrów. Na ostatniej prostej dogoniłem Alana, jednego z czwórki Polaków, biorących udział w maratonie. Przybiliśmy sobie piątki, życzyliśmy sobie powodzenia i ruszyłem do mety celebrując ostatnie metry antarktycznego maratonu.

Mimo zmęczenia i narastającego uczucia zimna chciałem, żeby ta chwila trwała jak najdłużej. Celebrowałem ostatnie metry i chłonąłem to miejsce całym sobą. Myśl, że to był mój czas, moja droga, którą sam sobie obrałem na początku przygody z bieganiem przeszywała mnie od góry do dołu wiercąc dziurę w brzuchu. Wbiegłem na metę z wysoko uniesioną biało czerwoną flagą zwyciężając najbardziej wysunięty na południe maraton na świecie. Maraton na Antarktydzie. Wygrałem bieg, który wymarzyłem sobie ponad rok wcześniej, kiedy mijałem metę maratonu, znajdującego się na  przeciwległym końcu ziemi, na biegunie północnym…

Odebrałem medal z rąk Richarda i z wyszczerzonymi zębami pomaszerowałem do namiotu kuchni w poszukiwaniu jedzenia i picia. Z miejsca wypiłem dwie puszki coli, zjadłem kilka kostek czekolady i jakieś słodkie ciastka. Więcej nie dało się wcisnąć. Następnie zmieniłem ubranie i grzecznie pomaszerowałem pod prysznic ciesząc się z przebiegniętego 33 maratonu. Następnie zaległem w ciepłym śpiworze i przez kilka godzin lekko przytłumiony próbowałem się zdrzemnąć…

Podsumowując na szybko ten start. Idealnie sprawdziła się taktyka, która raz że była odwrotna niż na ulicznych biegach a dwa, że zaskoczyła rywali. Drugi zawodnik przybiegł 30 minut za mną. Na miejsce i czas wpłynął również fakt, że nie było w  tym roku takiej mocnej obsady, jak na biegunie północnym. Na trasie mieliśmy cały kalejdoskop pogodowy. Był padający przez cały czas śnieg. Był wiatr w plecy, wiatr w twarz. Widoczność momentami nie przekraczała kilku metrów. Były też odcinki, gdzie widać było na kilkaset metrów do przodu. Było ciepło i było zimno, ale mimo tego, było pięknie i fantastycznie. Jestem bardzo szczęśliwy, że mogłem wystartować w tym maratonie. Jestem bardzo szczęśliwy, że ukończyłem ten maraton i jestem bardzo szczęśliwy, że go wygrałem. Marzenia się spełniają, tylko trzeba im w tym pomóc…

Z tego miejsca chciałbym bardzo mocno podziękować wszystkim tym, którzy mieli swój udział w moim zwycięstwie, bo sam bym tego nie dokonał. Przede wszystkim nie dotarłbym tutaj.

Chciałbym podziękować mojej Iwonie, która musiała (z własnej nieprzymuszonej woli) znosić moje humory, wyjścia na treningi i dziwne wyjazdy treningowo startowe oraz zamiast grzać się na argentyńsko chilijskich plażach, korzystając z urlopu, mocno wspierała mnie i obgryzała paznokcie w Punta Arenas. Moim Rodzicom, którzy z góry trzymają za mnie kciuki i myślę, że są zadowoleni, że podążam cały czas właśnie tą drogą. Całej mojej Familiadzie oraz Przyjaciołom, od których otrzymałem mega pozytywne wsparcie. Wszystkim kibicom, osobom od których dostałem setki wiadomości na FB, SMS, @. Dzięki !!!

Wielkie podziękowanie dla wszystkich, którzy wsparli mnie finansowo poprzez portal polakpotrafi.pl oraz dla moich sponsorów : traveplanet.pl, Tork, Essity, Torro Investment, Lotto, Mackiewicz, OPEC, Montex, Cedrowy Dworek, Bortex, TruFocus, którzy po raz kolejny mi zaufali i mam nadzieję, że nie zawiedli się na mnie.

Dziękuję również moim stałym sponsorom, którzy przez cały rok dbali o mnie, żebym miał w czym biegać, w czym chodzić i miał zapas energii podczas treningów: inov-8, Fjord Nansen, ALE Active Life Energy, Cellfood

DZIĘKUJĘ a na koniec pozwolę sobie po raz kolejny zacytować guru światowego polarnictwa, Marka Kamińskiego:

Nie osiedlaj się na biegunie. – Marek Kamiński

2019-01-03T19:05:34+01:0003/01/2019|Motywacja, Podróże, Starty|

Tytuł