Są takie miejsca na ziemi, gdzie czas staje w miejscu…

Takim miejscem dla mnie jest Longyearbyen na Spitsbergenie. To miejsce, które od 2015 roku odwiedziłem po raz siódmy i na pewno nie ostatni… Byłem tutaj w zimie, na wiosnę i w lecie i mimo skrajnie zróżnicowanych warunków pogodowych za każdym razem było pięknie i niepowtarzalnie. Tak było i tym razem.

Marcowy wyjazd przesunięty z początku miesiąca na koniec był wyjazdem typowo turystycznym, ale z akcentami treningowymi, bo bez tego nie mogło się obyć. Miałem w planach realizację konkretnych jednostek treningowych nie zważając na pogodę, nadstawiając tym samym policzek naturze i czekając aż odda mi z całej siły w jeden, jak i w drugi. Z naturą nikt jeszcze nie wygrał i nie wygra i jestem, byłem i będę tego świadomy, ale właśnie w takich miejscach, jak Svalbard można poczuć właśnie tą prawdziwą naturę. Naturę przez duże „N”. Naturę nieprzewidywalną, surową, dziką, nieokiełznaną, która rozdaje karty mając w rękawie same asy i kilka dżokerów, tak na dobicie.

W każdym razie tym razem byłem porządnie zabezpieczony i przysposobiony do mroźnego, wietrznego biegania. Odpuściłem tylko temat lodowy i po raz kolejny dostałem obuchem w łeb i zostałem skarcony, gdyż na dalekiej północny trzeba być przygotowanym na wszystko… i właśnie na moich stałych trasach biegowych zastałem sporo lodu, który został odsłonięty przez wiatr, który dmuchał z siłą ponad 12 m/s. Oczywiście to są dane z miasta a w dolinach czy na wzniesieniach dmuchało mocniej…

Te wszystkie niedogodności rekompensowały widoki oraz czyste, świeże i niczym nie zanieczyszczone arktyczne powietrze, które wierciło dziurę w płucach i świetnie czyściło zatoki. To właśnie dlatego tak często tutaj przyjeżdżam i właśnie dlatego Longyearbyen jest moim drugim domem na ziemi. Longyear, jak cały Svalbard można pokochać i można znienawidzić… Ja pokochałem.

Wracając jednak do sedna wyjazdu, to głównym celem był reset i relaks a w planach mieliśmy tylko jedną wycieczkę na skuterach do kopalni węgla w Svea. To dość mało uczęszczany kierunek i miałem nadzieję, że uda się tam pojechać w małej grupce, może w 3 – 4 skutery + przewodnik. Finalnie mieliśmy prywatną wycieczkę, bo pojechaliśmy w 3 osobowym składzie wliczając w to przewodnika. Idealnie. Mieliśmy ciszę, spokój i stu procentowy komfort oraz całą Arktykę tylko dla siebie.

 

 

Było błogo i cudownie. Temperatura oscylowała w okolicy – 17 C, nie było wiatru a słońce świeciło pełną mocą. Widoki były rewelacyjne i można było napawać się nimi do oporu. Arktyka pokazała nam swoje piękno.

Sama trasa była bardzo łatwa i przyjemna, nie było mega trudnych odcinków i jechało się bardzo płynnie. Iwona po raz pierwszy jechała na skuterze i radziła sobie bardzo dobrze. Prowadziła maszynę pewną ręką, co nawet podkreśliła nasza przewodniczka Wiktoria, która początkowo obawiała się naszych umiejętności. Finalnie wróciliśmy inną, znacznie trudniejszą trasą, chociaż słowo trudne obok trudnego tym razem nie stało. Droga na East Coast w 2016 była o wiele bardziej wymagająca, ale nie ma co… Teraz też było GIT.

W sumie pokonaliśmy prawie 165 km przez doliny, lodowce i śnieżne połacie Spitsbergenu. Sama kopalnia węgla i miasteczko nie zrobiło wielkiego wrażenia, ale miało swój unikatowy klimat. Obecnie wszystko jest tam demontowane i docelowo za kilka lat miejsce to ma pozostać przywrócone naturze. To chyba dobre rozwiązanie i myślę, że przyroda bardzo szybko ogarnie temat i pozostałości po człowieku zostaną sprytnie przez nią zagospodarowane.

Wracając jednak do treningów biegowych, które tam realizowałem. Udało się pobiegać cały plan, jaki sobie nakreśliłem mimo, wiatru, który na jednym z treningów mnie przewrócił, mimo lodu, który uniemożliwiał płynne bieganie, mimo gór, które dość mocno wchodzą w nogi oraz mimo śniegu, który momentami był do połowy łydki i minusowej temperatury… Mimo, mimo, mimo… bo wiadomo, że wymówki są dla mięczaków, którzy niestety szybko rzucają biały ręcznik i na zawodach meta bardzo szybko weryfikuje ich plany i zamiary. Niestety. Tak jest i nic na to się nie poradzi. Chcieć to móc…

Ta grafika chyba najlepiej to wszystko oddaje… Wymówki ma każdy i zawsze jakąś się znajdzie, a meta… powtórzę się po raz setny, to ona zawsze wszystko zweryfikuje. 

Treningowo, jak wspomniałem zrealizowałem wszystko co było zaplanowane, czyli w poniedziałek spokojne rozbieganie 11 km przy odczuwalnej temperaturze około – 20 C. Wtorek był dniem wolnym, poświęconym wycieczce na skuterach śnieżnych, natomiast środa stanęła pod znakiem zabawy biegowej. Tu się działo i to bardzo dużo. Wiało okrutnie, chociaż to małe słowo a ja zaplanowałem sobie igraszki typu 4×4’/1′ + 3×3’/1′ + 2×2’/1′ + 1’/1′ + 5×30″/30″… i dla ciekawości wklejam ten trening. Warto spojrzeć na prędkości i na przewyższenia oraz na intensywność wysiłku.

O pogodzie I o warunkach pisałem, więc to odpuszczę…Oczywiście, jak mam to w zwyczaju, nie ułatwiałem sobie zadania i na kilku odcinkach, zamiast cisnąć z wiatrem na prostej, waliłem jak osioł pod górę i pod wiatr, ale było cudownie. Mróz wnikał głęboko w płuca, świdrował wszystkie zakamarki w nosie i w mózgu a nogi były zalane kwasem pod sam korek. Odcinek od lotniska do Globalnego Banku Nasion a nawet sporo wyżej za bank, na długo pozostanie mi w pamięci podobnie jak ostatnia prosta do domu, czyli długi, ponad 3 km podbieg po lodzie, pod wiatr i w kopnym śniegu… Dość ekstremalna zabawa, ale ile dawała radochy, to wiem tylko ja.

Kolejny dzień to spokojne 17 km rozbieganie, ale znów nie doceniłem pogody i myślałem, że będzie wiało słabiej niż na zabawie. Na myśleniu się skończyło i rzeczywistość szybko wszystko zweryfikowała. Jak z wiatrem jeszcze jakoś się biegło, to pod wiatr była jazda bez trzymanki. Kierowcy, którzy mnie mijali na drodze z niedowierzaniem patrzyli się w moim kierunku i szczerzyli zęby w radosnym uśmiechu. Ja odwdzięczałem się tym samym. Siłę wiatru oceniam na dobre 15 m/s i po raz pierwszy w życiu zostałem przez ten wiatr przewrócony. Cóż… zdarza się nawet arktycznym niedźwiadkom. Stłuczone kolano jeszcze dziś pobolewa, ale nie narzekam i nie płaczę. Ten trening fajnie zadziałał na głowę i dał dobre + 10 do motywacji. Ostatni akcent to siła biegowa, jakby tej siły było mało i znów wybrałem takie nachylenie podbiegu pod które ledwo co mogłem zrobić wieloskok… Oj to był dobry strzał i zróżnicowana siła weszła pięknie. Idealnie i z czystym sumieniem mogłem zawinąć wrotki, spakować się i udać się na lotnisko.

To był bardzo udany wyjazd zarówno pod kątem turystycznym jak i sportowym. Reset głowy został zrobiony, plan na przyszłość został nakreślony a co najważniejsze odpoczęliśmy w pięknych okolicznościach przyrody. To był mój siódmy raz na Spitsbergenie i na pewno nie ostatni. Za rok w planach są dwa wypady. Jeden w marcowo – kwietniowym terminie a drugi w czerwcu.

Kto nie ma pasji i marzeń, ten marnuje swój czas…

2019-03-30T10:25:29+01:0030/03/2019|Motywacja, Podróże, Trening|

Tytuł