Nieskromnie mogę zacytować „klasyka” i z całym przekonaniem powiedzieć VENI! VIDI! VICI! Bo mimo uzyskania bardzo słabego czasu, bodajże drugi czy trzeci od końca wśród moich 24 przebiegniętych maratonów, to czas w takiej pogodzie, w takim klimacie i po takich perypetiach zdrowotno podróżniczych uważam za przyzwoity a nawet dość dobry. Co prawda plan optymistyczny zakładał 2:48:XX, ale cóż… jak się nie ma tego, co się lubi to się lubi, co się ma i nie ma co marudzić, bo mogłoby być gorzej.
Patrząc z szerszej perspektywy to ten start był dość ryzykowny, chociaż słowo dość jest bardzo delikatnym i bardzo asekuracyjnym słowem… 17 sierpnia skończyłem trenować i od tego czasu coś tam robiłem. Walczyłem z kilkoma upierdliwymi kontuzjami, które niestety nie pozwalały mi normalnie trenować a mój dzienniczek treningowy wyglądał jak szwajcarski ser. 6 października wróciłem do jako takich treningów i coś tam biegałem i nawet wróciłem do całkiem przyzwoitej dyspozycji. 3 listopada zaszczepiłem się na dur brzuszny i tężec i myślałem, że przeżyję to bezboleśnie… na myśleniu jednak się skończyło a realia i utrzymujący się ponad tydzień stan podgorączkowy szybko postawiły mnie do pionu. Organizm mocno to odczuł. ba, nawet bardzo mocno… 8 listopada biegałem 24 km BC1/2 i ten trening jak najszybciej chciałbym zapomnieć. Parametry fatalne, HR jak na zawodach a prędkość… jak na mocnym BC1… 10, 11 listopada praca przy Biegu Niepodległości, więc cały czas na nogach… co za tym idzie totalny brak jakiejkolwiek regeneracji na 5 dni przed startem. 12 listopada… ciężko przespana noc, poty, dreszcze, starta elektrolitów… 13 listopada 4:00 pobudka i …on tour… 13:40 samolot z Warszawy, pięć i pół godziny lotu do Dubaju, ponad 5 godzin na lotnisku, 6 godzin lotu do Bangkoku, 7 godzin różnicy czasu i jakieś prawie 30 kresek na termometrze do przodu… czyli nie ma jak dobra regeneracja i prawidłowy odpoczynek na „chwilę” przed startem w maratonie… Hardcore na maxa i totalna jazda bez trzymanki.
W piątek około 14 zameldowaliśmy się w hotelu i po krótkiej drzemce poszliśmy na spacer… było gorąco, parno i duszno. Nasze 30 stopni w lipcowe południe to przyjemny chłodek i fantastyczna pogoda na każdy trening. Tamtejsze + 30 to „feels like 40 C” i totalny brak tlenu. Zapowiadał się więc ciekawy bieg. Noc z piątku na sobotę była rwana i nieprzespana, co chwilę się budziłem a o 2 w nocy wyszedłem na balkon, żeby poczuć co będzie mnie czekało za 24 godziny… Jedyna różnica była taka, że nie świeciło słońce… W sobotę rano wyszedłem na krótki rozruch, jakieś 4 km z kilkoma rytmami…
Rytmami to tego raczej nie można było nazwać, bo noga nie szła za żadne skarby świata a upał wyciągał wszystko, co było w płucach i w kopytach. Po rozruchu śniadanko i jazda tuk – tukiem do biura zawodów. O Tuk tukach itp będzie w wersji turystycznej, ale jazda taką maszyna w ruchu ulicznym to level hard…
Po odebraniu numerów i powrocie na skuterze do domu… na skuterze!!! Level hard wersja 8… wróciłem do hotelu i starałem się jak najwięcej regenerować, czyli spanie, czytanie, trochę jedzenia i krótki spacerek po obiadku. Reszta załogi w tym czasie zwiedzała miasto i kisiła się w tajlandzkim skwarze. Jako ciekawostkę dodam, że medal każdy z zawodników otrzymywał w pakiecie startowym, nie jak podczas innych biegów na mecie… taka sytuacja.
O 1 w nocy z Groszkiem ruszyliśmy na start… Oczywiście nie obyło się bez zaczepiania po drodze przez urocze tajskie dziewczęta* / chłopców * (właściwe podkreślić) ale jakoś dotarliśmy do celu. Zrobiliśmy krótki rekonesans, siku, Groszek wziął moje klamoty a ja na trawce koncentrowałem się przed startem.
Ten Pan na zdjęciu ma w nogach 750 maratonów !
Jakieś 10 minut przed godziną „W” stanąłem na linii startu i stojąc… lało się ze mnie jak z cebra, zapowiadał się więc bardzo ciekawy bieg. Co ciekawe nie było tu podziału na strefy startowe, jedyne po czym można było rozpoznać grupy biegaczy to pacemakerzy i kolorowe baloniki. Przede mną stało wielu wolniejszych biegacze a ci szybsi, kilku Tajów i Kenijczyków bacznie przyglądało się białasowi z orzełkiem na piersi…
Ruszyłem spokojnie. Plan był trzymać 4 minuty i obserwować, co będzie dalej… Pierwsza piątka wyszła idealnie 20:04. Generalnie to bardzo wolne tempo, ale nie w tym klimacie… Biegło się ciężko. Było duszno i parno. Trasa prowadziła dość długo pod górę, co dodatkowo wpływało na prędkość, ale tak miało być. Nie wolniej, n ie szybciej, spokojnie po 4 minuty. Od samego początku biegłem sam. Do przodu wyrwała się dość duża grupka biegaczy, za nimi była kolejna a dalej kolejni biegacze.
Trasa wiodła prostą i długa ulicą, to była jakaś autostrada lub droga szybkiego ruchu. Dłuuuuuuuuuuuuga i mega nudna prosta. Nic się nie działo. Nie dość, że nudno to duszno, parno i ciemno. Co jakieś 2 km punkty odżywcze z wodą z lodem (!) i bardzo słodkim izotonikiem, którego całe szczęście nie ruszałem. Z każdym kolejnym kilometrem mijałem biegaczy, którzy patrzyli się na mój numer startowy i kategorię wiekową. W kategoriach była kasa, więc każdy chciał zarobić jak najmniejszym kosztem. Na 10 km zegarek pokazał 39:50, czyli lekko podkręciłem tempo i tak miało być. W okolicy 15 km był nawrót, na którym wokół portretu króla grała jakaś kapela, tańczyły dziewczyny i było całkiem głośno i sympatycznie. Na 15 km stoper pokazał 59:54. Tempo ciut siadło. Na 16 km wziąłem żel i salt sticki, to wszystko popiłem wodą z … lodem. Kiepski pomysł. 20 km i 1:19:52, czyli dalej zgodnie z planem, ale coraz bardziej czułem zmęczenie dystansem. Kiepska wentylacja i zmęczone nogi. Pogoda robiła swoje… 1:39:53 na 25 km i asysta rowerzysty z numerem 8 albo 9. Nie pamiętam dokładnie. 26 km, kolejny żel i kolejne kapsułki. Zmęczenie coraz bardziej dawało się we znaki, ale taki jest urok maratonu. 30 km i 1:59:48 czyli dalej zgodnie z założeniami… Biegło się niestety coraz ciężej, a jedyny pozytyw to zmiana rowerzystów… 8, 7… i zdziwione miny Tajów, że jakiś wysoki białas na ich terenie w ich klimacie biegnie szybciej i mija ich, jak amatorów. Tu trzeba było grać, jak w teatrze, żeby nie było widać, że lekko nie jest a każde zerwanie tempa kosztuje sporo energii. 32 km 2:07:59 i tu generalnie skończył się prąd. Kolejne kilometry wychodziły wolniej. 4’06, 08, 14, 18. Na 35 – tym było 2:20:28, ale… dalej mijałem i to było nakręcające. 4’18, 03, 11, 24, 13 i rowerzysta z numerem 5! …how old are you… i dzida, żeby przypadkiem nie przyszło do głowy utrzymać tempa mojego zrywu, który wyszedł chyba tylko siłą woli. Ostatnie 2 km to 4’08 i 4’14… na niezłych oparach. Na jakieś 200 m przed metą otrzymałem czerwoną różę i na niezagrożonej piątej pozycji wbiegłem na metę. Bolało i było bardzo ciężko. Miałem lekkie zaczątki skurczy, mocno umęczone czwórki, wykręconą wątrobę i śledzionę, ale w miarę rozumiałem co się dookoła działo. Nie było aż tak źle… do czasu. W każdym razie zegar pokazał 2 godziny 51 minut i 41 sekund. Wiedziałem, że jestem piaty w generalce a we wiekowej… okazało się, że drugi. Zwyciężył Kenijczyk z czasem 2:33:52, co świadczy o tym, jaki ten bieg był ciężki.
Statystyki ze strony organizatora: Full Marathon 3150 participants (2256 men & 318 women with average time : 5:10:38.26)…
Po biegu, całe szczęście w asyście Groszka, dotarłem do hotelu i miałem niecałe 2 godziny do dojścia do siebie i powrotu do centrum na dekorację… Zapowiadał się długi i bolesny spacer z przystankami na hmmm…… pawia, delikatnie mówiąc. Co to znaczy? To, że wyciąłem się na maxa i dałem z siebie 110%. Niestety to również należy do maratońskiej otoczki, która nie składa się tylko z glorii i chwały bycia maratończykiem i triumfalnego wbiegnięcia na metę z uniesionymi ramionami, jak niektórzy myślą. Maraton to ból, krew, pot, łzy i krańcowe wykończenie organizmu, szczególnie w tak niesprzyjających warunkach. Maraton to dochodzenie do siebie przez długie godziny i ogromny dyskomfort w całym ciele począwszy od małego palca, przez jelita, wątrobę, żołądek, płuca, serce na głowie kończąc… Oczywiście, jeżeli mówimy poważnie o tym dystansie a nie o rekreacji ruchowej i krajoznwaczym pokonywaniu maratońskich kaemów. Piję tu do dyskusji na FB, która wywiązała się po zamieszczeniu przeze mnie filmiku z YT, na którym przedstawiona jest pewna scena z maratońskiego szlaku a osoby, które wzięły udział w dyskusji niestety nie obdarzone są darem czytania ze zrozumieniem, ale o tym kiedyś… Znajomy skwitował to w bardzo prosty sposób… „psy szczekają a karawana jedzie dalej…”
Sama ceremonia dekoracji przebiegała dość długo, jak dla mnie za długo i całe szczęście, że nie widać tego na zdjęciu, niewiele brakowało, żebym z wielkim hukiem zleciał z podium… W momencie wejścia na schody byłem cały mokry, miałem dreszcze, moja biała skóra była jeszcze bielsza a żołądek chciał się wraz z wątrobą wywrócić na drugą stronę. Level hard 10. Niestety… to tylko maraton…
Z ciekawszych rzeczy, przed wejściem na podium należało się pokłonić przed portretem króla Tajlandii, takie mają tam zasady. Co kraj to obyczaj. Na deser i osłodę maratońskiego trudu dostałem czek na 15 000 batów na goły zadek.
Z reszty naszego teamu „all marathons in the world team” w zawodach startowali Sylwek z Olkiem, którzy zmierzyli się z dystansem półmaratonu oraz Qzyn, Iwona i Marzenna biegnący dystans 10 km. Groszek z Anią kibicowali i pomagali jako support, za co z góry im dziękujemy.
To był dobry bieg, z którego jestem bardzo zadowolony. Mimo kiepskiego przygotowania, bardzo ciężkich warunków oraz wielu perypetii uzyskałem wynik na miarę swoich możliwości a gdybając i teoretyzując wiem, że w europejskich przyjaznych warunkach spokojnie pobiegłbym w granicy 2:38.
Gdy robisz to, co kochasz i ból staje się przyjemnością!
Z tego miejsca chciałbym podziękować wszystkim, którzy wspierali mnie w tym sezonie startowym zarówno w postaci dobrego słowa, jak i sprzętu, suplementów a także opieki fizjoterapeutycznej, z której niestety szczególnie w ostatnich miesiącach musiałem dużo korzystać.
Dziękuję Sylwkowi i Michałowi Borkowskiemu z firmy BORTEXSPORT za suplementację oraz sprzęt do treningów, Konradowi Wilandtowi z Biovico za LYPRINOL , Kasi z DIETAMED za wskazówki żywieniowe, Pani Mariannie Czarnej i Maciejowi Czarnemu z Centrum Zdrowia i Urody w Redzie za kompleksową pomoc w dojściu do pełnej sprawności ruchowej oraz za rehabilitację i regenerację w ostatnich tygodniach przed startem i w trakcie całego sezonu, doktorowi Krzysztofowi Gietce za kolejne postawienie mnie na nogi i przywrócenie do pełnej sprawności ruchowej.
Oficjalne WYNIKI zawodów.
…część turystyczna niebawem…