Svalbard Skimaraton, czyli jak do tego doszło?

Jak do tego doszło? Nie wiem. Chyba chciałem spróbować czegoś nowego a może, co stawiam za bardziej prawdopodobne, musiałem uciec od codzienności i przewietrzyć solidnie głowę w arktycznym mrozie. To, że na wiosnę ciągnie mnie zawsze na Svalbard to naturalne, ale że na narty? No właśnie… 

Sama procedura zapisania się i kupienia biletów na samolot przebiegła sprawnie i szybko. Gorzej było z doborem sprzętu, gdyż do zakupu nart, butów i kijków zabierałem się jak pies do jeżozwierza. Takiego jeża, dużego zwierza. Po rozmowie z Bogusiem postawiłem na opcję bezpieczną i wybrałem w jednym popularnym serwisie z używanym sprzętem cały zestaw. Czerwone strzały przyjechały bardzo szybko, buty pasowały, więc pozostało tylko je nasmarować w smarowalni, spakować i ruszyć na podbój Arktyki. Dodam tylko, że w planach miałem zakup nartorolek, czy zaliczenie kilku treningów na nartach, ale na planach się skończyło. Nie ma ryzyka, nie ma zabawy. Dodam tylko, że ostatnio na biegówkach jeździłem ponad 20 lat temu i to na zawodach w narciarskim BnO, żeby było śmieszniej to nawet wywalczyłem medal na Mistrzostwach Polski w wyżej wspomnianej dyscyplinie, w sztafecie gdańskiej AWF. Nie pamiętam koloru krążka, czy to był srebrny czy brązowy, ale był. Oczywiście jeździć nie potrafiłem i nadal nie potrafię, a narty podobnie jak kijki mi przeszkadzają. Nie jestem urodzonym narciarzem biegowym, ale co to za frajda być mistrzem w tym, co się potrafi robić najlepiej? Żadna. 

Na północ leciałem moim ulubionym tranzytem. Gdańsk, Kopenhaga, Oslo, Longyearbyen. Jak wyleciałem z Gdańska po 6 to po godzinie 16 byłem już na miejscu i przywitała mnie piękna, arktyczna zima. Było około -14 C i było cudownie. Wychodząc z samolotu poczułem właśnie to, za czym tęskniłem od czerwca ubiegłego roku, kiedy byłem tu ostatnio. Na arktycznej ziemi stanąłem po raz 12 w przeciągu 9 lat, więc nie muszę nic chyba dodawać, jak ważne jest dla mnie to miejsce.  

Razem ze mną leciał Andrzej. Zaprawiony w narciarskich bojach wyjadacz i koneser narciarskich maratonów. Startował chyba wszędzie, łącznie z Australią i Nową Zelandią o Grenlandii czy Chinach nie wspominając. Andrzej jest również autorem książki pt.: „20 kroków po śniegu”, do której przeczytania zachęcam. Miałem więc ze sobą kompana i wspaniałego nauczyciela, co starałem się wykorzystać jak najlepiej. Jego obecność powodowała spokój w mojej głowie, gdyż jak już wspominałem, nie potrafię biegać na nartach i pierwszy raz w życiu startowałem w tego typu zawodach. 

Grafik pobytu na północy miałem dość napięty. Planowałem kilka spotkań, dwie wycieczki na skuterach śnieżnych oraz jeden trening narciarski i biegowy. Zwieńczeniem pobytu oczywiście był start w Svalbard Skimaraton, zaplanowany na sobotę 13 kwietnia. Wszystko to musiałem upchać od poniedziałku do niedzieli, więc nudy nie było. 

Jako że w tym wpisie będzie tylko o akcencie sportowym, to pominę kwestię spotkania trzech niedźwiadków polarnych, jeździe po zamarzniętej zatoce na skuterach, czy spotkania z polskimi svalbardzkimi polarnikami. O tym będzie później. 

Pierwszy krok po śniegu 

Andrzej zrobił ich 20, ale 20 tysięcy a nawet milionów razy więcej niż ja, więc w środowy poranek ramię w ramię pomaszerowaliśmy na drogę do Huset, wzdłuż której wytyczone były rowki do klasyka. To znaczy tor, nie rowki i z tego miejsca serdecznie pozdrawiam Piotra Śliwińskiego, miłośnika rowków w śniegu i innych dziwnych atrakcji. Pioter, trzymam kciuki za kolejne projekty i zdobycie Newtontoppen. 

Położyłem narty na śniegu, wpiąłem buty, chwyciłem kije i po kilku wskazówkach Andrzeja ruszyłem do przodu. Jechało się spoko. Mimo, że nie czułem tego czegoś, cały czas posuwałem się do przodu. Nie było tragedii. Andrzej korygował błędy, podrzucał techniczne wskazówki i po jego minie wiedziałem, że mam szansę przeżyć w jednym kawałku. Jasno skwitował, że mam za krótkie narty i z tym związany jest problem z odepchnięciem, ale sobie powinienem poradzić. Faktycznie, coś mi nie grało i czułem, że narty klapią a ja jestem przyspawany do śniegu i nie ma porządnego odepchnięcia. Oczywiście brakowało mi techniki i umiejętności, bo gdybym był wirtuozem narciarstwa biegowego, to byłoby po temacie, ale nim nie jestem. Pokręciliśmy się niecałą godzinkę, podczas której nauczyłem się hamować i podchodzić pod górę. To właśnie zjazdy sprawiały, że widziałem siebie na pokładzie śmigła transportującego mnie do szpitala, ale okazało się, że nie taki diabeł straszny. Wystarczyło wyjąć jedną nartę z rowka, znaczy się z toru i jechać pługiem. To sprawiało, że prędkość malała. Byłem więc coraz bardziej spokojny, więc podziękowałem Andrzejowi za bezcenną lekcję, zmieniłem narty na buty do biegania i ruszyłem do Globalnego Banku Nasion. Biegiem. Było cudownie. Pogoda była wymarzona do biegania. 12 kresek na minusie, brak wiatru, pełne słoneczko i skrzypiący śnieg. Odpocząłem w biegu i cieszyłem się z każdego pokonanego metra. Chłonąłem Svalbard jakbym był tu pierwszy raz. Było epicko i przestałem się martwić startem, chociaż pojawiły się dwa małe znaki zapytania, które powiększały się z dnia na dzień. Pierwszym była pogoda, drugim kwestia smarowania.  

Na czynnik pierwszy nie miałem żadnego wpływu, to na drugi pośrednio miałem. Dla niewtajemniczonych, na Svalbardzie mówi się, że jest pogoda. Nie ma złej czy dobrej. Jest pogoda i tak się tam do tego podchodzi. Ze smarowaniem jest inaczej. Kto smaruje ten jedzie i dopiero w biurze zawodów zobaczyłem, co to znaczy… 

Kto smaruje, ten jedzie 

W piątek pomaszerowałem z Andrzejem do biura zawodów. Przez całą drogę chodziła mi po głowie myśl zmiany dystansu i biłem się z myślami. Na dzień startu zapowiadano radykalne pogorszenie pogody. Nadciągało zło i aplikacja zaczęła wyrzucać różnej maści alerty. Miało wiać w porywach do 50 km/h i to mnie przerażało. Gdyby był to maraton typowo biegowy, olałbym temat, ale nie tym razem. Decyzję o zmianie dystansu z maratonu na połówkę podjąłem po rozmowie z Ciocią Oddny, która subtelnie mi to zasugerowała, a jej spojrzenie wyjaśniło temat. W biurze zawodów zmieniłem więc dystans na 21 km i to była dobra decyzja.  

Tam też zobaczyłem, co to znaczy smarowanie nart, które do tej pory kojarzyło mi się z tarciem świeczką o deski. W hali, gdzie odbieraliśmy pakiety, znajdowało się kilkanaście stanowisk do smarowania. Były tam profesjonalne stojaki i specjalne żelazka. Zawodnicy prasowali narty, wcierali proszki, pocierali szczotkami i używali dziwnych przyrządów, jak strukturyzatory. Dla mnie była to totalna nowość i z zaciekawieniem przyglądałem się tej ceremonii. Moje narty powędrowały w ręce Andrzeja, który coś w nie wcierał, potem pocierał, szczotkował, gładził i pucował. Nie dość, że wkładał w to mnóstwo energii, to widać było profesjonalną rękę i wielką pasję. Wiedziałem, że jestem w dobrych rękach a rowki, znaczy się tory, czekają na przyjęcie moich czerwonych strzał.  

Sugestie organizatora co do smarowania nart

Starałem się rozebrać to wszystko na czynniki pierwsze wyobrażając sobie w głowie ścieranie kolejnych warstw smaru podczas pokonywania śnieżnych kilometrów. Problemem svalbardzkiego maratonu jest właśnie śnieg, który swoją strukturą przypomina papier ścierny. Mocno zmrożony, wstrząśnięty, nie mieszany powoduje, że trzeba włożyć wiele energii, żeby pojechać do przodu. Jak do tego dodałem moje umiejętności, których nie było, huraganowy wiatr i profil trasy dziękowałem Oddny, że zasugerowała mi zmianę dystansu. Na maraton przyjdzie jeszcze czas. 

Czas na las… 

Noc kiepsko przespałem. Budziłem się kilka razy i co chwilę spoglądałem na zegarek. Wstałem po siódmej, wyszedłem z sypialni i spojrzałem przez okno. Wiało i to solidnie. Pogoda się zmieniła, a chmury zasłoniły słońce. Nie było widać Hjorthfjellet, który jeszcze kilka godzin temu lśnił w arktycznym słońcu.  

Zjadłem śniadanie, sprawdziłem co się dzieje na świecie, ubrałem się i pomaszerowałem na autobus. Będę monotematyczny, ale wiało. Wiało okrutnie, co wzmagało uczucie zimna. Miałem na sobie furę ciuchów w tym puchową kurtkę do zadań specjalnych i było ok, ale wystarczyło zdjąć na chwilę rękawiczki, żeby poczuć siarczyste zimno. Wychodząc z Provianten termometr pokazywał -9 C, ale jeżeli wiało 45-50km/h to odczuwalna temperatura oscylowała poniżej -30 stopni i faktycznie tak było. Nie powiem, żeby mi się to nie podobało, bo byłem zachwycony, gdyż po to właśnie tu przyjechałem.  

Maszerując ulicą z nartami w garści wiatr miotał mną w prawo i w lewo. Doszedłem pod Mary-Ann’s Polarrigg, skąd zabrał mnie autobus prosto na start. Jadąc Adventdalen obserwowałem wzbijające się tumany śniegu, które kręciły szalone piruety. Wiało. Wiało, jak cholera! W autobusie jechałem w towarzystwie starszych Norwegów. Widać, że wiedzieli o co w tym sporcie chodzi. Obserwowałem ich z podziwem i wielkim szacunkiem. Wiedziałem, że mimo że są prawie dwa razy starsi ode mnie, skopią mi tyłki jak jakiemuś juniorowi. Bawiło mnie to i z minuty na minutę łapałem coraz lepszy humor. Co chwilę wrzucałem relację na Instagrama, którą wysyłałem do Gosi z halospitsbergen.pl. Było to pewnego rodzaju odskocznią od tego, co miało nadejść o 10:20… 

Nastała wiekopomna chwila 

Wyszedłem z autobusu i prawie zmiotło mnie z planszy. Pizgało, jak w kieleckim, a raczej jak na Spitsbergenie, ale całe szczęście ze wschodu. Mając w głowie profil i kierunek trasy, wiedziałemsię, że nie będzie tak źle, gdyż trasa prowadziła doliną Todalen. 

Fot. Svalbard Skimaraton

Wyciągnąłem z bagażnika narty, zdjąłem puchówkę, spakowałem ją do plecaka i ruszyłem do depozytu, który znajdował się w ciężarówce. U nas by to nie przeszło, ale tam tak. Samochód miał otwartą pakę i każdy wrzucał tam co chciał. Nie było żadnej obsługi, numerków, worków. Była cała fura plecaków i pokrowców na narty, którymi nikt się nie opiekował. Wrzuciłem więc swój bagaż, skoczyłem na szybkie siku z wiatrem i pomaszerowałem na linię startu. 

Ustawiłem się z tyłu w rowku, znaczy się w torze i obserwowałem innych zawodników. Przypomnę, że był to mój pierwszy start w maratonie narciarskim, który do tej pory znałem tylko z telewizji, kiedy kibicowaliśmy Justynie Kowalczyk. Dodam tylko, że Justyna także startowała w tej samej imprezie, ale na dystansie pełnego maratonu. Podobnie, jak Andrzej i Piotr. 

Wystartowałem spokojnie. Nawet spokojniej i ruchem posuwistym zacząłem się przemieszczać do przodu. To, że wiało już wspominałem, ale warto to podkreślić, bo było potwornie zimno, co akurat mi się podobało. Lubię to. Pierwsze kroki były badawcze. Sprawdzałem, jak się jedzie, jak zachowują się inni, jakie jest moje miejsce w szeregu i na co mogę sobie pozwolić. Planowałem jechać swobodnie, rytmowo i dobrze się bawić. Pierwszy pitstop chciałem zrobić na 5km i tam zrobić kilka zdjęć i nakręcić filmik. Jak widać, właśnie z takim podejściem podszedłem do tego startu. Typowy fun i zabawa. Zero spinania się.  

Trasa wiodła cały czas pod górę i to mi odpowiadało. Przemieszczałem się sprawnie i żwawo. Nie miałem problemów i podobało mi się. Z nóżki na nóżkę, bez pośpiechu z uśmiechem na twarzy mijałem kolejnych biegaczy. Czułem się pewnie i koncentrowałem się na małych krokach, których miałem zrobić ponad 21 tysięcy. W dolinie było ciepło. Nie wiało, świeciło słoneczko i myślę, że mogło być około -10 C, może trochę mniej. Najważniejsze, że nie wiało i pewnie czułem się na nogach. Mijałem wolniejszych zawodników i to mi się podobało. Było pięknie i cieszyłem się z każdego pokonanego kilometra. Na 5 stanąłem na chwilę, zrobiłem kilka fotek, zdjąłem kominiarkę i ruszyłem dalej. Dwa km dalej znajdował się punkt odżywczy, na którym również zrobiłem krótką pauzę. Napiłem się, zjadłem kawałek czekolady i oczywiście nagrałem krótkie video. Ruszyłem dalej, a trasa wiodła coraz wyżej i wyżej. W pewnym momencie było tak stromo, że wszyscy biegacze przeszli do jodełkowania. Chwilę podpatrzyłem, jak to się robi i pocisnąłem w górę. Szło mi jako tako, ale nie wywaliłem się i parłem do przodu. W głowie jednak zaczęła pojawiać mi się zupełnie inna myśl. Jeżeli jest stromo pod górę, to jak musi być w dół? Szczególnie zaniepokoiło mnie miejsce, gdzie było kilka zakrętów na stromym, jak dla mnie zjeździe, przy którym ustawiła się grupa ratowników medycznych. Robiłem dalej swoje i krok po kroku wspinałem się aż do wypłaszczenia pod Gangskaret. Tam znajdował się kolejny punkt żywieniowy i nawrót. 

Dotarłem do nawrotu i po zrobieniu kolejnej porcji zdjęć zabrałem się do długiego zjazdu. Przypomnę tylko, że pierwsze 11 km było cały czas pod górę. Startowaliśmy z poziomu morza, czyli 0 m n.p.m a nawrót znajdował się około 400 m wyżej.  

Po krótkiej rozmowie z jedną z zawodniczek, która podobnie jak ja przepisała się z dystansu maratonu na połowę krótszy ruszyła maszyna. Jedna narta w rowku, druga pługiem… Jak amator ze śmiercią w oczach pokonywałem kolejne kilometry. Karta się odwróciła i jak ja na podbiegu kasowałem kolejne osoby, to teraz wszyscy mnie mijali i odjeżdżali w siną dal. Jak było stromo to jakoś szło, ale na odcinkach, gdzie nachylenie było mniejsze niestety szorowałem tyłkiem po piasku. Narty nie jechały i musiałem mocno pracować łapami, żeby poruszać się do przodu. Pracowałem się, ile mogłem, a kolejne osoby mnie mijały i mijały. Problem tkwił w źle dobranych nartach. Czułem, że są za krótkie i to stwarzało problem. Nie potrafiłem dodatkowo się odepchnąć i przyklejałem się do śniegu, którego struktura przypominała plażowy piasek.  

Pamiętam zabawny obrazek. Minęła mnie jak furmankę pani po 60-tce. Stanęła, wyjęła komórkę i zaczęła robić zdjęcia. Dogoniłem ją, a ona dalej fociła. Po chwili dogoniła mnie i odjechała w kierunku mety. Ja posuwałem się dalej. Nie byłem zmęczony i mimo mojego pseudopoziomu sportowego podobało mi się i cały czas dziękowałem sobie oraz Ciotce, że przepisałem się na 21 km. Maraton pewnie bym ukończył, ale umordowałbym się okrutnie i znając siebie byłbym zły i poirytowany.  

W każdym razie posuwałem się w dół, machałem do kibiców i bawiłem się wyśmienicie. Kilometry mijały bardzo wolno, ale mijały. Ja sunąłem inni jechali. Starałem się przyjrzeć i zapożyczyć pewne elementy techniki poruszania się po śniegu i momentami nawet mi to wychodziło. Kiedy do mety zostało może 2 albo 3 km, nie pamiętam dokładnie, zaczęło znów solidnie dmuchać i tory w większości zostały zasypane. To była dla mnie kolejna nowość bo musiałem opanować technikę jazdy bez poruszania się w śladzie i nie dać się przewrócić przez hulający wiatr. Łatwo nie było i kilka razy prawie się wywróciłem, ale spiąłem pośladki, zacisnąłem zęby i mknąłem na swoich czerwonych strzałach do mety.  

Fot. Svalbard Skimaraton

Wjeżdżając na ostatnią prostą, chociaż to dość przerośnięte słowo, usłyszałem jak spiker kilka razy wymienia moje nazwisko. Było to miłe i przypomniały mi się moje biegowe starty na wyspie, kiedy finiszowałem na czołowych pozycjach. Dobiegłem, dostałem medal i okazało się, że zwyciężyłem w swojej grupie wiekowej. Tak wygrałem i byłem pierwszy, ale tylko dlatego, że startowałem w niej sam. Taka sytuacja. W 77 osobowej stawce zająłem zaszczytne 55 miejsce z czasem 3:10:15. Zwycięzca na przejechanie dystansu półmaratonu potrzebował 1:37:25. Drugi na mecie uzyskał rezultat 1:56:19, a na trzeciej pozycji zameldowała się kobieta z czasem 1:58:02. 

Wielkie brawa należą się pozostałym naszym reprezentantom. Justyna zwyciężyła wśród kobiet, a Andrzej któremu dziękuję za towarzystwo i nasmarowanie nart, dojechał w dobrym humorze, a Pioter wykorzystał cały czas, jaki był możliwy na przejechanie maratońskiego dystansu. 

Podsumowując w dwóch zdaniach mój pierwszy raz w tego rodzaju zawodach muszę przyznać, że bardzo mi się podobało. Bawiłem się cudownie i było fantastycznie. Cieszę się, że przepisałem się na połówkę, a z maratonem jeszcze się zmierzę. Ogarnę lepsze narty, kijki, może wyjdę na jakiś trening i wystartuję. Było GIT! Więcej! 

Nie wstyd popełniać błędy, wstydem jest nie próbować – Andrew Matthews.

2024-04-29T12:20:37+02:0028/04/2024|Podróże, Polecane, Starty|

Tytuł