Żyję, żyję i mam się nawet, nawet dobrze. Nie zamierzam zawieszać swojej blogowej działalności, tylko po małych modernizacjach upiększająco tuningujących postanowiłem przerzucić swoje zapiski biegowo, rowerowo, pływacko życiowe na oficjalną www, która do tego czasu była tylko swoistą wizytówką. Tak więc kochani czytelnicy bloga, Suchy wraca do życia i jak to mówi kolejny polski bohater „nie ma lipy!” i jedziemy z tematem, po całości w końcu mamy już styczeń i nie ma na co czekać, trzeba ostro brać się za siebie bo czasu mało a chciałby się powiedzieć… Susz tuz ech… muszę znaleźć jakiś rym na Borówno. Borówno, Borówno, spiesz się trenuj równo, bo można wjechać w …dziurę w drodze 😉
Trenuję już kolejny tydzień i nabijam kolejne kilometry na licznik a z dnia na dzień staje się ich coraz więcej. Biegam po 6 – 7 razy w tygodniu, pływam po 2, chociaż planowałem 3, ale zawsze w sobotę coś mi wypadnie, i… od dziś, ale to później…
Dziś biegałem dwie piątki w tzw. II zakresie intensywności, ale spokojnie, delikatnie, bez szaleństwa. Dopiero mamy styczeń, więc nie ma co fisiować i szaleć, jednak dzisiejszy trening miał mi dać kilka nurtujących odpowiedzi na kilka pytań natury fizjologicznej. Kilka cyferek, kilka wyników i wszystko jasne… Zacznijmy jednak od początku. Na początku była boląca noga, która niestety rozbolała mnie po raz drugi w tym roku a po raz czwarty w przeciągu czterech miesięcy. Rozbolał mnie mięsień piszczelowy przedni, ale w innym miejscu niż zwykle, co niestety uniemożliwiło mi realizację piątkowego treningu biegowego i sobotniego pływania. Co się stało, że się … zepsuło? W sumie to stawiam na buty. Od jakiegoś czasu biegam w dziwnych butach, które znalazłem w szafie. Większość moich Saucony odeszła na zasłużona emeryturę i na asfalt zostały mi tylko Kinvary a ich szkoda było mi ubierać na treningi i się odbiło. Biegając w Saucony nauczyłem się biegać wysoko, przez śródstopie, szczególnie na akcentach, które w robocie do maratonu biegałem w Kinvarach. Teraz znalazłem stare – nowe (nieużywane) Asicsy i jako że były najnowsze i najlżejsze postanowiłem w nich właśnie biegać akcenty… i pobiegałem, ale… te buty nie wymuszają biegania takiego, do jakiego przyzwyczaił się mój układ mięśniowy, więc biegało się po japońsku, czyli „jako – tako”… Po wtorkowej dyszce ciągłego coś zaczęło mnie ćmić a po czwartkowej zabawie 16 x 2’ wiedziałem, że muszę uważać. Po ZB pojechałem na pływalnię, gdzie wszystko było ok. do momentu ćwiczeń w płetwach, wtedy mięsień nie wytrzymał i zaczął coraz bardziej boleć i boleć. Ledwo co skończyłem trening ech… sport to zdrowie… W piątek wyskoczyła mi wielka gula, która bolała i bolała, skutecznie uniemożliwiając mi wyjście na trening. Pojechaliśmy więc z Iwoną do Gniewina na leśną przechadzkę, gdzie szukaliśmy trasy do kwietniowego biegu przełajowego i znaleźliśmy super pętelkę, która ostro da się we znaki biegaczom. Gwarantuję, że będą przeklinać jej autorów przez długie lata… ale taki właśnie będzie cel tego biegu. Ekstremalny cross … i wszystko jasne. Po leśnym tourne udaliśmy się do Karwi. Trzeba było wykorzystać okazję, że wiało z północy i to solidnie, więc tak też zrobiliśmy. Bóg morza Neptun był chyba w kiepskim humorze i zabrał całą plażę, która co chwilę zalewana była wielkimi falami i było to po prostu fantastyczne zjawisko. Człowiek kontra natura… 0:1.
Na dziś, czyli w sobotę zaplanowany miałem trening o którym wyżej wspominałem, czyli 2 x 5km na 5’ przerwie biegany spokojnie po 4’08 i po 4’00 więc ubrałem CEP’y w których wczoraj chodziłem cały dzień, nasmarowałem się śmierdzącą maścią i pojechałem na czarną drogę. Oczywiście noga bolała, ale postanowiłem wziąć ją sposobem i założyłem oprócz CEP’ów Kinvary. Po 4km rozgrzewkowego wybiegania i kilkunastu minutach rozgrzewki ruszyłem na pierwszą piątkę. Biegałem od czwórki do 6 i pół i z powrotem i oczywiście zacząłem za mocno. Ciężko mi teraz wstrzelić się w prędkość, szczególnie na tym odcinku, gdzie mam oznakowania tylko co 500m, a nie co 100, jakbym zaczynał od „0”. Biegło się bardzo dobrze, noga się kręciła, oddechowo było całkiem całkiem, ale oczywiście zamiast po 4’08 piątka wyszła po 4’02. Czas czasem, ale najbardziej interesowały mnie dwa parametry: średnie tętno i zakwaszenie… HRavg wyszło 177, czyli tyle ile się spodziewałem a LA… po cichu liczyłem na wartości 3,2 – 3,5mmol/l a okazało się że laktometr pokazał 2,2mmol/l. Zatkało kakało, jak to Ferdek Kiepski mówi. Została jeszcze jedna piątka… którą oczywiście zacząłem… jak? Tak, za szybko. Przeleciałem ją po 3’57/km i zakwaszenie znów lekko mnie zakłopotało bo wyszło 2,3mmol/l, czyli bardzo nisko. Chyba nie jest ze mną aż tak źle. 3km roztruchtanie i jazda do domu na obiad i na Justynę, heh, kiedyś mówiło się „idziesz na Małysza?” w każdym razie i tu miałem pewien plan. Odpaliłem TV, rozłożyłem w salonie karimatę, odpaliłem Garmina, przytachałem moją nową zabawkę Tacx Satori i czekałem z dziewczynami na wystrzał… 3, 2, 1… jazda! Na siodełku nie siedziałem jakieś 5-6 miesięcy, więc lekko nie było. Zaplanowałem delikatne 10km rozjeżdżenia, co w warunkach pokojowych nie okazało się wcale takie łatwe. Było mega gorąco, więc na następny trening muszę załatwić wentylator i kręcić przy otwartym oknie. Zrobiłem w sumie 10,3km ze średnią prędkością (nie śmiać się) 22,9km/h, kadencją = 91 rpm i HRavg 145. Jak na pierwszy raz to całkiem nieźle, więc dzionek należy uznać, za pożytecznie spędzony, zdrowo na sportowo, gdyby tylko nie ta noga… oczywiście na treningu lekko pobolewała, ale jako że w Kinvarach mogę spokojnie biegać ze śródstopia, to mięśnie inaczej pracowały i mogłem spokojnie skupić się na treningu. Jak teraz zerkam na bolące miejsce, widzę gulę, która jakoś dziwnie i podejrzanie wygląda… może to nie jest bolesność mięśnia piszczelowego przedniego, tylko coś tam mi przeskoczyło i nie zamierza wskoczyć na swoje miejsce? Zobaczę, jak będzie jutro i na kolejnych treningach. Jak nie przestanie boleć i będzie przeszkadzać, trzeba będzie pomyśleć o konsultacji z jakimś szarlatanem… pożyjemy, zobaczymy…