Juniorskim zachowaniem można nazwać to, co zrobiłem na starcie w Berlinie. Ba, mogę powiedzieć, że zachowałem się, jak niedoświadczony przedszkolak i za to dostałem solidne baty i kopa w zadek, ale cóż… życie i nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, tylko iść do przodu z zaciśniętymi zębami i spiętymi pośladkami.
Na słaby wynik w Berlinie złożyło się kilka czynników. Nie, żebym siebie usprawiedliwiał, ale zawsze trzeba wyciągnąć pewne wnioski na przyszłość. Pierwszą rzeczą, był niedostateczny odpoczynek i mocny trening w tygodniu wcześniejszym, kiedy podliczając przebiegłem 20km w III zakresie intensywności, 14km w II gim i zrobiłem do tego 4,5km siły biegowej, jako że wszystko to było zaraz po starcie w Kołobrzegu, który był po przeziębieniu, wniosek nasuwa się jeden. Nie zdążyłem się zregenerować i wypocząć. Ktoś może powiedzieć, że trening był źle zaplanowany, ale start docelowy mam dopiero 30 czerwca, więc Berlin był niejako po drodze. Kolejna rzecz, to pewne „osobiste” czynniki, które ostro namieszały w ostatnich 2 tygodniach, ale w to nie ma co wnikać. Jak głowa, jest gdzieś indziej i myśli się o zupełnie innych sprawach, to niestety nie ma najważniejszego elementu – koncentracji i wszystko się sypie. Nadmienię, że w czwartek mieliśmy małą sytuację kryzysową z pękniętą rurką u mojego Taty w mieszkaniu, która to zalała skutecznie całe M2 i dwa dodatkowe mieszkania sąsiadów. Cóż, złośliwość rzeczy martwych. Ostatnim i myślę, że decydującym czynnikiem był za mocny start… Nie byłem przygotowany na aż taki mocny początek, więc tu skutecznie organizm powiedział „stop” i suma sumarum skończył się prąd.
Sama taktyka biegu, była niby prosta. Chciałem trzymać się dziewczyn, w tym Austriaczki Andrea Mayr, z którą biegłem we Frankfurcie. Wiedziałem, że Andrea ma PB 1:12:07, czyli będzie chciała atakować 1:12, co oznacza biec po około 3’25-24/km. Tak tez było, Andrea na mecie osiągnęła 1:11:49, czyli o 2″ wolniej, niż moja życiówka z września 2010. Wracając pamięcią do tamtego biegu z Piły. Byłem zaraz po mocnych górach i zluzowałem przed tamtym startem, więc noga się kręciła, dodatkowo start był na 3 tygodnie przed maratonem, poniekąd berlińskim.Miesięcznie biegałem po 550 – 600km a w marcu br. wyszło niecałe 400. To mówi równie wiele…
Olbrzymim błędem było nie patrzenie na zegarek, gdybym zerkał na niego od początku, pobiegłbym szybciej, nie wiem, co mnie podkusiło. Adrenalina? Ambicje? Może to, że noga się kręciła… ale przez pierwsze 5km… Po przejrzeniu międzyczasów wyszło, że otworzyłem bieg w 3’10/km… na 5km było 16:42, czyli po 3’20/km… i tu się skończył półmaraton. Na 10km było 34’52, później na 15km 52’39 (szybciej niż w Kołobrzegu) a na mecie 1:15:00. Wszyscy mnie mijali a ja nikogo. Czułem się, jakbym stał w miejscu i męczył każdy kilometr. Wiem, że gdybym zaczął wolniej, w okolicy 3’30/km utrzymałbym spokojnie tą prędkość do mety, czyli zatrzymałbym zegar w okolicy 1:13:30-45 a może i szybciej.
Taki jest sport i tak bywa, z każdym przebiegniętym kilometrem człowiek uczy się i najważniejsze, żeby wyciągał z tego wnioski. Tu ważna uwaga dla wszystkich, nie na każdym starcie bije się życiówki, szczególnie, gdy start docelowy to maraton. Wiele osób planuje start w maratonie i przygotowuje się do niego myśląc, że po drodze z treningu pobiją swoje PB na wszystkich dystansach. Tak się niestety nie da.
Z pozytywnych informacji, Iwona w końcu się przełamała i uwierzyła w siebie i nabiegała nową życiówkę, poprawiając starą z Wiednia 2011. Wtedy było 1:45:21 a teraz jest 1:42:38, co prawda Iwona również za mocno zaczęła, ale w odpowiednim momencie zorientowała się i uspokoiła bieg.
wkrótce relacja foto i opis z „turystycznej” strony wyjazdu…