Niedziela przebiegała pod znakiem długiego, spokojnego, tlenowego, delikatnego i luźnego wybiegania. Nigdzie się nie spieszyłem, nic mnie nie goniło, więc postanowiłem się odstresować, odizolować, odpocząć i odetchnąć na moich nadmorskich trasach biegowych, czyli wiadomo gdzie, w Dębkach. Miejsce to jest fantastyczne i uwielbiam tam być o każdej porze roku. Jest tam pięknie zimą, kiedy lód skuwa brzeg Bałtyku, latem kiedy słońce piecze niemiłosiernie, wiosną kiedy wszystko kwitnie i jesienią, kiedy Neptun pokazuje na co go stać, zalewając plażę słoną morską wodą a wiatr potęguje jego niszczycielską siłę.
Tym razem do zaliczenia była 26km trasa, więc postanowiłem tradycyjnie rozpocząć czerwonym szlakiem w stronę Białogóry i potem zobaczyć gdzie skręcić i gdzie zawrócić, żeby wyszło tyle ile powinno wyjść.
Oczywiście na ten trening zabrałem ze sobą w celu uwiecznienia tego, co robię lubić najbardziej na długich wybieganiach, czyli wszystkiego dookoła: znaków, strzałek, tabliczek i innych dziwnych dziwadeł, ale jakoś mam do tego słabość i było tak i tym razem. Ruszyłem spokojnie, z nóżki na nóżkę, z uśmiechem na twarzy. Tup, tup, tup… prosto przed siebie. W głowie miałem milion myśli i niestety nie mogłem za bardzo skupić się na biegu, gdyż starty moich podopiecznych i najbliższe jednostki treningowe cały czas gdzieś tam się kłębiły i absorbowały przez dłuższy czas moją głowę.
Przypomniała mi się niedawna rozmowa telefoniczna z Michałem, gdzie stwierdził, że w wielu moich tekstach zamieszczanych na blogu „piję do moich podopiecznych” niby pisząc o różnych sprawach… Oczywiście tak jest i dobrze, że taki przekaz jest zawarty, gdyż edukacja i pokazywanie różnych myśli treningowych i około treningowych na przykładzie codziennego życia uważam, że dobrze trafia do adresata. Wiele osób myśli, ze jestem cyborgiem i terminatorem, który tylko biega i biega i że liczby 120 – 200km tygodniowo są jakieś z kosmosu. Kto mnie zna to wie, ze oczywiście jestem świrem biegowym, który trwa w swojej pasji od 1990 roku, chociaż myślę, że od 1987 roku, gdzie zacząłem przygodę ze sportem, ale jestem również normalnym człowiekiem, który wstaje o 6 rano i idzie do pracy, gdzie przez 8 godzin tworzy jakiś dziwny projekt zwany biegiem ulicznym, aquathlonem czy wyścigiem rowerowym, następnie wraca do domu i wieczorem wychodzi by spotkać się ze swoją pasją… ale wracając do tematu…
Biegłem prosto przed siebie, dobiegłem do Białogóry i znów przypomniały mi się lata młodości, wyjazdy na zawody w BnO, starty w tamtejszych lasach i imprezy, które razem ze znajomymi organizowaliśmy mając naście lat… to były czasy. Biegnąc leśną ścieżką, częściowo po błocie, częściowo po korzeniach, po zakrętach, płytach betonowych, raz pod górkę, raz z górki, po piasku, po utwardzonej nawierzchni… stwierdziłem, że wygrałem los na loterii, że mieszkam w tym a nie innym miejscu na świecie i jestem takim szczęściarzem, który może przez 365 dni w roku wybierać inną trasę na swój trening…
…to było to. Biegałem znów po ścieżkach, na których byłe ostatnio jakieś hmmmmm…. 14 lat temu… sporo czasu upłynęło w Wiśle a mi się przypominały konkretne obrazki z konkretnych sytuacji, to było coś niesamowitego. Gęba śmiała mi się, jak jakiemuś młodzikowi. Czułem się świetnie. Było cudownie znów kulać się po białogórskich leśnych ścieżkach. Przypominał mi się Puchar Bałtyku, obozy w Lubiatowie, Kopalinie, pamiętne zawody w Choczewie… to były czasy…
Na nowo odkrywałem tamte tereny. Jakiś melancholijny nastrój mnie naszedł i w końcu odizolowałem głowę od problemów, pracy i innych myśli, które oblegają mnie i skutecznie wprowadzają zamęt i stres a przecież nie o to chodzi. Miałem wielką ochotę wrócić do samochodu, wziąć koc, parawan i zaszyć się na jakiejś wydmie i leżeć wsłuchując się w szum morza i bezmyślnie gapić się w chmury, ale… trzeba było lecieć dalej…
Wbiegłem na plażę, która biegłem niecały kilometr. O dziwo było na niej sporo osób, nawet jedna pani zażywała kąpieli w wzburzonym Bałtyku, i zawróciłem z powrotem w stronę Białogóry na asfaltową ścieżkę, którą w sezonie jeżdżą zaprzęgi konne wiozące turystów z mieściny na plażę i ciężki jest tam się przecisnąć, tym razem na drodze było prawie pusto…
Kawałek asfaltem i skręt w lewo znów na czerwony szlak, który prowadzi z powrotem do Dębek, gdzie miałem zaparkowany samochód. Biegło się fantastycznie, cały czas musiałem się hamować i stopować, bo noga podawała mimo tego, że miałem już w nogach naprawdę mocny tydzień. We wtorek biegałem ciągły, w czwartek III zakres a w sobotę dwie siódemki w II zakresie intensywności, które wyszły bardzo obiecująco…
Wzdłuż szlaku usytuowane były różne tablice informujące jakie zwierzaki żyją w lesie, jakie ptaszki śpiewają o jakich godzinach, jakie kwiatki rosną i jak należy zachowywać się w lesie. Czyż to nie jest lepsze niż deptanie kilometrów po bulwarze, na alejce czy na jakiejś innej monotonnej pętli? Wiem, że nieraz jest siła wyższa i jak to mówi stare przysłowie „jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma”, ale niekiedy warto wyrwać się ze swoich udeptanych ścieżek i ruszyć gdzieś…
…o właśnie np. można biec czerwonym szlakiem, który nagle się kończy wielkim rozlewiskiem, bagnem gdzie niestety nie ma innej opcji i trzeba zawrócić i dołożyć kilometrów. Cóż… takie życie, ale ja lubię takie niespodziewanki.
Okrążyłem grzęzawisko, wbiegłem na znajoma drogę i pocisnąłem nią aż do Dębek, gdzie przebrałem się w aucie i ruszyłem do … kriokomory, chociaż jak to mówią zaprzyjaźnione Morsy, że woda robi się zimna zimą… ale jak dla mnie to ona ciepła nie była. Postanowiłem więc ochłodzić kawałek kończyn i lekko „zmrozić” achillesy i łydki.
zimna woda zdrowia doda i wpłynie pozytywnie na zmęczone mięśnie i ścięgna. Postałem kilka minut, no może kilkanaście w wodzie i zacząłem się przyglądać rybakom, którzy zbierali się do wypłynięcia w morze w celu zarzucenia sieci. Tak się u nas łowi ryby, nie koniecznie trzeba mieć wieli statek przetwórnię czy inny mega kuter…
Wystarczy zwykła łódź, trójka rybaków, dwa psy i… traktor… jak ma się to wszystko można ruszać na ryby. Oczywiście o wyposażeniu w boje, bosak, sieci i inne specjalne przyrządy nie wspomnę, ale to również trzeba mieć i… na łowy! Ciekawie to wyglądało, w sumie to taką akcję widziałem pierwszy raz w życiu… Najpierw tankuje się łódź, potem wiąże boje, doczepia kotwice i wrzuca się do środka sieci. Następnie odpala się motor, reguluje obroty, odpala … traktor, zaczepia się do niego łódź, wjeżdża się traktorem do wody…
…i można już łowić rybki.
Wracając do treningu, miało być 26km, jednakże przez wodę która pokrzyżowała szyki i musiałem się cofnąć, cały trening zajął 29km, ale było warto…
… i jak ktoś mi powie, że bieganie jest nudne i monotonne, to śmiem stwierdzić wszem i wobec, że sam jest nudny i monotonny a o bieganiu wie tyle ile o balecie mongolskim…