Obudzić się dobę przed najważniejszym startem w sezonie i zobaczyć za oknem śnieżno deszczową zadymkę… bezcenne…
Wstałem dziś około 9 rano, pierwszą rzeczą jaką zrobiłem było odsłonięcie grubych zasłon i szybka wizja lokalna tego, co dzieje się za oknem… było średnio, chociaż to chyba najbardziej delikatne określenie na to, co działo się za oknem… Ubrałem szybko ciuszki, na górę 3 warstwy, długie lycry, ortalionowe portki, rękawiczki, zimową czapkę i ruszyłem na biegowy rozruch po Frankfurcie.
Pierwsza myśl po wyjściu z hotelu… chyba mamy początek grudnia, albo koniec listopada… deszcz ze śniegiem wmordę wind, zimno, pochmurno, paskudnie. Ludzie poubierani jak na zimę, ale cóż… nie ma lipy, trzeba się trochę rozruszać. Ruszyłem gdzieś przed siebie, wzdłuż jakiejś ulicy, potem gdzieś w prawo, znów w prawo… było paskudnie. Zimno, mokro, wietrznie, szaro i buro. Z nieba sypał śnieg z deszczem i wiał mocny wiatr… spotkałem jednego biegacza, który był chyba tak samo zdziwiony jak ja, widząc biegającego świra po ulicy Frankfurtu w ten piękny słoneczny, ciepły (sic) i bezwietrzny sobotni poranek… Przebiegłem 6km, zrobiłem kilka rytmów pod mostem i wróciłem do hotelu na śniadanko.Lekko ciągnie mnie jedno ze ścięgien w lewym dole podkolanowym, myślę że to idzie skądś z kręgosłupa, bo promieniuje na dwójkę, więc chwilę trzeba będzie się pogibać i powinno być ok. Nie ma co się pieścić ze sobą. Plan jest ambitny a cel jeden.
Jutro zapowiada się prawdziwe „północne” bieganie… a dziś koncentracja, czyli… maraton MMA i filmiki z Mamed Khalidov, Nikko Puhakka, Matt Horwich i K1 z Remy Bonjasky.