…i po połówce.
Jak było? Szybko, mocno, aktywnie, dynamicznie i bez obijania się, czyli tak ajk lubię. W sumie to dawno nie biegło mi się tak dobrze – tak aktywnie, jak w piątek w Grudziądzu. Nie był to bieg na czas, na miejsce czy na wynik. Była to ciągła walka z sobą, z bolącym achillesem, wiatrem, górkami, rywalami i myślą, czy wystarczy mi pary w nogach na całe 21km, gdyż biegowo nie byłem do takiego mocnego biegania przygotowany i miałem tą świadomość. W tygodniu startowym mało co biegałem. W poniedziałek BbL i 12km spokojnego rozbiegania po niedzielnym toruńskim ścigańsku, wtorek… woda, woda, woda i 3,2km, środa 51km rowerowego kręcenia na szosie, na której nie jeździłem przez 22 miesiące, więc lekko skatowałem nogi, czwartek 12km rozbiegania zakończonego rytmami, gdzie czułem się jak Pinokio. Dobrze to nie wróżyło i nie byłem zbyt optymistycznie nastawiony na piątkowy półmaraton, szczególnie że planowałem pobiec go w okolicy 1:16, czyli po około 3’35-36/km.
Do Grudziądza ruszyliśmy w piątek kilka minut po ósmej, obwodowa – A1 i za chwilę cel został osiągnięty. Na miejscu, w starej hali LA, gdzie było zorganizowane biuro zawodów spotkałem kilku znajomych w tym Łukasza Panfila, który niestety optymistycznie mnie nie nastawił, mówiąc, że na trasie jest sporo kostki brukowej i dużo podbiegów, Sylwka Niebudka, który przywiózł jednego ze swoich czarnoskórych zawodników, Krzyśka Bartkiewicza, Artura Pelo, Sebastiana Wąsickiego oraz Wieśka Sosnowskiego. Wiedziałem więc, że będzie z kim albo raczej za kim biegać… Od samego wyjazdu z Redy czułem się dodatkow słabo żołądkowo i to dodatkowo nie napawało mnie optymizmem, ale cóż… nie ma lekko, trzeba było robić swoje. Pogoda była prawie odealna do biegania, było chłodno a nawet zimno, niebo było zachmurzone, ale wiało. Po krótkiej rozgrzewce ustawiłem się na starcie i po krótkiej wizji lokalnej, szybkiej kalkulacji i podliczeniu z kim, za kim czy obok kogo ruszyliśmy…
Start był z bieżni stadionu, na której zrobiliśmy 1,5 okrążenia po czym wybiegliśmy na miasto i zaczęła się … kostka. Biegłem spokojnie, razem z Wieśkiem i Jurkiem Chmarzyńskim. Przed nami biegli Boniface, Artur, Sebastian, Krzysiek i zawodnik z Zantyru Sztum, który chyba porwał się nie co mocno do przodu, tak mi się przynajmniej wydawało, bo nie kojarzyłem go z ulicy a zaczął naprawde mocno. Oczywiście nie zerkałem na zegarek. Biegłem mocno kierując się w 100% samopoczuciem i dyspozycją dnia. Po kilku km Jurek odpadł i bieg dalej kontynuowałem z Wieśkiem, dając sobie co chwile krótkie zmiany.
Góra – dół – góra – dół… tak wyglądała trasa, ale w to mi graj. Lubię ciężkie i wymagające trasy, gdzie cały czas coś się dzieje. Nie cierpię długich i nudnych prostych… Z tego, co pamiętam, w okolicy 10km dogoniliśmy zawodnika ze Sztumu, który nie nawiązal dalszej walki. Jak się okazało, na metę wbiegł po 1:20. Przed nami było jeszcze kilku bniegaczy, z których najbliżej był Krzysiek, oglądający się co chwilę przez prawe ramię. Wyglądał na zmęczonego, więc trzeba było to wykorzystać, szczególnie, że organizator płacił za miejsca I – VI a ja musiałem… kupić nowe letnie opony do mjego WRC LPG.
Do Krzyśka zbliżaliśmy się bardzo szybko. W głowie pojawiło się kilka myśli – czy np. Krzysiek nie chce poczekać, chwilę odpocząć i oddać mocno na kolejnym km (ja tak zrobiłem kiedyś w Pucku, zaczekałem na rywali, którzy mocno mnie gonili, chwilę przyczekałem i na 2km przed metą jazda… 3’20) czy może faktycznie słabnie i trzeba będzie to wybadać. Doginilismy go przed wbiegiem na autostradę, chwilę przeczekałem za plecami i na podbiegu przycisnąłem zostawiając Krzysztofa za plecami. Czułem, że dopiero teraz zaczął się półmaraton. Wiesiek trzymał się mocno, biegliśmy ramię w ramię. Na 15km żel, woda i dalej jazda… cały czas bolał mnie achilles, oczywiście lewy, co wyglądało bardzo słabo, oraz mój żołądek lekko się buntował. Super, extra, fantastycznie…
Ostatnie km to jeden wielki, niekończący się podbieg. W sumie to od 10km było cały czas pod górkę, ale od 19 km czuło się znaaaaaaaaaczne przewyższenie i mocne zmęczenie w nogach. Czułem, że Wiesiek na górkach lekko słabnie i musiałem to wykorzystać. Mocno pod górkę, lekki luz, mocno w górę… luz…mocno, mocniej i decydujący atak na mocnym podbiegu.
Udało mi się oderwać, biegnąc prawie już na oparach, ale to jeszcze nei wszystko. Organizatorzy przygotowali na deser końcówkę w parku linowym (dobrze, że nie po linach) i czekało na nas piaszczyste podłoże i lekkie podbiegi, zakończone ostatnim, który chyba każdemu ostro dał się w kość. Wiedziałem, że mam sporą przewagę nad Wieśkiem, ale mimo to cisnąłem ile fabryka mocy i tym oto sposobe dowiozłem IV miejsce w generalce do samej mety i osiągnąłem czas 1:15:10!
To był dobry bieg, z którego jestem bardzo mocno zadowolony. Nie spodziewałem się, że osiągne tak dobry wynik, szczególnie na tak ciężkiej i wymagającej trasie. Myślę, że gdybym był w takiej dyspozycji na marcowej warszawskiej połówce, powalczyłbym spokojnie z pierwszymi kobietami. Moc nadchodzi…
zdjęcia pochodzą z ogólnodostepnych galerii zamieszczonych w internecie oraz ze zbiorów własnych