Osiem dni po starcie na dystansie 1/2 IM po raz drugi w tym roku wystartowałem w trajlonie. Tym razem wybór padł na Szczecinek i na dystans 1/4 IM. No risk – no fun, jak mam to w zwyczaju mawiać…
W poniedziałek nie trenowałem, BiegałemBoLubiłem a co! Wtorek…wlazłem do wody, całe szczęście mieliśmy trening techniczny, więc zbytnio się nie zmęczyłem a około 2,6km wodnego taplania się nie wywarło na mnie większego znaczenia. Czułem lekko zmęczenie materiału sobotnią połówką, ale spokojnie dałem radę na luzie zrealizować cały trening. Środa była już bardziej wymagająca… 4km rozbiegania i 5 x 1km mocnego tempowego biegu. Było żwawo i mocno, ale tak właśnie miało być: 3’17, 28, 11, 27, 12… wieczorkiem trening w ramach ASA Biegiem po Zdrowie Team, czwartek 36km na góralu + mocny kompensacyjny ponad 3km trening na płtywalni… nie wiem, czy byłoto wskazane, leko się oabwiałem skutków wody, ale cóż…Gdynia coraz bliżej… W piatek „open water” + lekki góral, w sobotę dyyszka z Iwoną po 5’54/km a w niedzielę… on tour…
Tym razem jechaliśmy klubowo, jako UKS TRI-Saucony Rumia (jeszcze), bo nazwa została zmieniona i już niedługo planujemy wielką ekspansję na polski, europejski, światowy i intergalaktyczny rynek trajlonowo – wodno – biegowy… Jest gruby plan i gruby temat, więc niebawem będzie jazda bez trzymanki na szybkich kołach 190km/h w dół z zamkniętymi oczami. W każdym razie ruszyliśmy kilka minut po 6 rano i za kilka godzin po małym błędzie navi dotarliśmy na miejsce. Było ciepło i słonecznie, co mnie lekko niepokoiło. Dawno nie ścigałem się w upale i szczerze nie wiedziałem, jak mogę na taką temperaturę zareagować, szczególnie że planowałem tym razem mocniej pobiec niż ostatnio.
Po odebraniu pakietów, oklejeniu rowerów żelami, dobiciu kółek do oporu udaliśmy się do strefy zmian, gdzie ustawiliśmy nasze bolidy i zostawiliśmy resztę klamotów, czyli hełm, google, KINVARY i trampki do jazdy na rowerze. Wszystko grało i buczało, było ok. Po odprawie wróciłem do auta po skafander, przebrałem się w strój tri, nasmarowałem się oliwką dla dzieci, oczywiście nie cały, tylko kostki, nadgarstki, kolana i inne kościste meijsca, które wystają z mojego ciała, zapakowałem piankę i wróciłem do strefy startowej, skąd ruszyłem na biegową rozgrzewkę. Po drodze spotkałem Bartka Topę, który wraca do gry po dość długiej przerwie spowodowanej kontuzją i razem przetruchtaliśmy kilkaset metrów. Przywitaliśmy się jeszcze z Łukaszem Grassem i Andrzejem Szołowskim, który prowadzil spikerkę.
Nieustannie zbliżała się godzina zero, czyli SWIM + BIKE + RUN… a dokładniej 0,95km + 45km + 10,55km, ćwiarteczka z formułą „bez wózków” na części rowerowej. Wcisnąłem się w kostium i … hmmm…. jakby to delikatnie powiedzieć, poprosiłem innego zawodnika, żeby zapiął mi piankę. To jest dość śmieszna sytuacja, bo do okoła każdy prosi każdego żeby go… zapiął. W każdym razie będąc w neoprenowym garniturze spotkałem kilku znajomych, w tym Witka Podgórskiego z zaprzyjaźnionego zespołu powerON3city, dzięki któremu mam całkiem fajną galerię fotek z niedzielnych zawodów. Podziękował!
Tak… to był już ten czas, żeby skoncentrować się na starciem, obrać taktykę iustawić się na plaży w stadzie neoprenowych ciał. Są dwie rzeczy, których się obawiam podczas startów w trajlonie: tego, że utopię Garmina oraz tego, że strace okularki. To, że jest agresja, bijatyka i kopanina to norma. Nie nadaremno oglądam namiętnie MMA, więc jak trzeba będzie to i kimurę założę, dźwiignię czy gilotynę. Walka! Walka! Walka!
Ruszyliśmy na pełnej napince… nie płynąłem bokeim waliłem mocno w środku, przed siebie, wprost na boję, której oczywiście nie widziałem. Kilka kopniaków, strzałów pod żebra, czy uderzeń w podbródek nie wywarło na mnie większego napięcia. Było oczywiście ciasno, ale znalazłem kawałek miejsca dla siebie i kontrolowałem sytuację. Pierwsza boja nawrotowa, skręt w prawo, dzida… kolejna boja, skręt w prawo… postanowiłem w końcu lekko przyspieszyć i włączyć nogi, których nie używam. Chyba jednak naprawdę są słabe w wodzie i na rowerze… cóż. Taki jestem i dobrze mi z tym. Oi! Ostatnia prosta i brzek… LAP i kolejne zaskoczenie… 16:39!!! Jea, jea, jea.
Teraz czekało mnie to, co lubię najbardziej i co jest moją najlepszą, najdoskonalej wytrenowaną stroną, czyli rower… grunt to sobie wmówić pewne rzeczy i później w nie uwierzyć. Dobiegłem do rowerowni, zdjąłem piankę, założyłem skarpetki, buty, kask, przypiąłem numer, ściągnąłem torpedę z wieszaka i ruszyłem biegiem do strefy, w której można wsiąść na rower. Przy okazji zaliczyłem glebę. Wskoczyłem na rower i rozpocząłem tourne… Jechało się OK, trasa była pofałdowana i prowadziła tam i z powrotem i tak dwa razy. Kręciłem miękko, po kilkunastu minutach wciągnąłem żel i dawałem się mijać kolejnym rowerzystom. Niech się cieszą. Pierwsza pętelka minęła szybciutku, druga również. Do perfekcji opanowałem jazdę na rondzie trzymając się jedną ręką kierownicy. To nielada sztuka i trzeba lat pracy, by opanować do perfekcji tą sztukę.
Po pierwszej pętli wcisnąłem LAP I co zobaczyłem… 43:25, szybka matematyczna skomplikowana operacja „razy 2” pokazała, że cisnę z prędkością światła ponad 30km/h, co jest moim rekordem. Było cool. Czułem się fajnie, nie męczyłem się a kolejni kolarze… wciągali mnie jak juniora. Cóż… życie. W dobrej formie dokręciłem do półmetka i zacząłem citu dynamiczniej pedałować, tzn. kręcić korbą. Drugie kółko… 43:25!!! identycznie, jak pierwsze. Średnia prędkość wyszła 30,9km/h a kadencja 93 RPM! Byłem naprawdę zadowolony z tego punktu programu.
Bieganko, 10,55km – 3 okrążenia w tym sporo na przysłowiowej „patelni”, czyli na słoneczku, co dało się odczuć już po pierwszym kaemie. Biegło się ok, chociaż przez pierwsze kilkaset metrów słabo czułem nogi. Coś tam trybiło, ale nie to co trzeba. Trasa, jak wspominałem była poprowadzona na 3 okrążeniach w skład których wchodziły zawijasy i zakrętasy o 180 stopni a nawet więcej poprowadzone na trawiastym boisku. To skutecznie odcinało nitro i temponat spadał a motor zwalniał, ale… było fajnie. Mi się podobało.
Biegłem na wyczucie, bez szaleńtwa z odrobiną zapasu. Nie chciałem się wyciąć na maxa. Upał lekko dawał się we znaki, ale punkty nawadniania robiły swoje i można było do koloru, do wyboru i do oporu nawadniać się i schładzać. Starałem się trzymac tempo w okolicy 3’40/km, średnia wyszła 3’38, ale było to dość luźne i spokojne bieganie.
Teraz to JA mijałem, w końcu heh. Nie tak, jak na rowerze… Cały odcinek 10,55km pokonałem w czasie 38:35, czyli po 3’38/km co uważam za dobry wynik. Oczywiście można było urwać z tego kilka sekund na kilometrze, ale … to jeszcze nie czas.
Jak to wyglądało w statystykach…? A tak:
Zająłem 64. miejsce w open, 12.m w kategorii wiekowej i 62. wg płci z 252 zawodników, którzy ukończyli triathlon. W pływaniu uzyskałem 64. czas. W W T1 (pierwsza strefa zmian) miałem 79. czas, na rowerze… tradycyjnie daleko z tyłu bo 182 czas, T2 – 53 pozycja, bieg – 8. Uzyskałem czas 2:26:57, czyli praktycznie tyle ile powinienem biegać realnie maraton.
Na mecie opchałem się arbuza, opiłem wody i najadłem makaronu. Byłem zadowolony z wyniku, z samopoczucia na wszystkich trzech konkurencjach i wiem co jest do poprawy na przyszłośc a jest co poprawiać… Kolejny trajlonowy start w Wolnym Mieście Gdańsku, gdzie korona w herbie jest, tym razem na dystansie 1/10IM i na górskim rowerze… Coś czuję, że będzie wesoło. 0,38km w wodzie + 18km na bajku i 4,2km na kopytach. Sprawdzian formy 11 sierpnia w Gdyni na dystansie 1/2IM.
Tradycyjnie podkreślę hasło… WALKA TRWA!