Miniony łykend minął pod znakiem rodzinno – sportowo – turystycznego wypadu do Wałbrzycha, który był pewnego rodzaju odskocznią od tygodni treningowych do trajlonu, odpoczynkiem od codzienności i wstępem do treningów do maratonu, który nadbiega ogromnymi krokami. Jak zawsze było fantastycznie a to miasto, przez niektórych uważana za brzydkie, brudne i paskudne po raz kolejny wywołało u mnie fascynację i zaciekawienie.
TURYSTYCZNIE: wyjazd podzieliłem na dwie części, pierwszą turystyczną i drugą – sportową, kolejność nie jest przypadkowa ale celowa i zamierzona, gdyż pierwszym i najważniejszym celem była rodzinna turystyka a kolejnym, dalszym aspekt sportowy, czyli połówka przy okazji. Wyjazd rozpoczął się w piątek, kiedy to Iwona, która niestety musiała zostać w pracy odstawiła mnie na lotnisko w Rębiechowie, gdzie zapakowałem się w samolot, który miał jakieś dziwne śmigła i ruszyłem do Breslau. W samolocie spotkałem znajomego, z którym podróż minęła bardzo szybko, gdyż głównym tematem był trening do tri i do maratonu. Filip zapisałe się do IM w Kalmarze w 2014 roku i to będzie głównym celem treningowym, do którego będę go prowadził, więc będzie się działo! Lot minął bez większych problemów a to co było w nim najlepsze, to czas… rachu ciachu i po strachu. PKPem męczyłbym się cały dzień, co wcale nei uśmiechało mi się a tak, godzina lotu i jestem na miejscu.
Na lotnisku przywitała mnie cała wałbrzyska familija z Danielem, Anią i Agnieszką na czele, więc można było w mega składzie rozpocząć łykend. Z Wrocka pojechaliśmy do Wałbrzycha, gdzie udaliśmy się na obiadek, na poczatek pierogi ruskie zakrapiane zimnym złotym vitargo, prosto z kija. Nie ma, jak odreagowanie po locie. Po obiadku do domku i do późnych godzin wieczornych debatowaliśmy nad wyższością vitargo w postaci elektrolitów nad carboloaderem czy professionalem o smaku miodowym.
Sobota była jak zawsze dniem pełnym wrażeń. Z rana po śniadanku ruszyłem z Qzynem na krótki rozruch do parku i powiem szczerze, że nie myślałem, że tego dnia doczekam kiedy to w wersji rodzinnej będę mógł wyjść na trening – dzięki Qzyn!!! Po treningu ruszyliśmy… do Łomnicy na pstrąga z frytkami, kiszonym ogórkiem i surówkami. Polecam. Przepyszne!!!
typowe PÓŁMARATOŃSKIE jedzenie !!!
osiołek Felek
Iwona kazała mi go ucałować w nosek…
Po obiadku, ruszyliśmy dalej, do Nowej Rudy na kawusię do knajpy zwanej „Biała Lokomotywa”. Za słowo knajpa, właściciel kawiarni pan Leszek Kopcio wytargałby mnie za uszy i rzucił na pożarcie Felkowi, ale kawiarnia pana Leszka to jedno wielkie arcydzieło a na opis kawy przyrządzana przez niego brakuje mi słów. To trzeba spróbować. Sam fakt, że właściciel potrafi zrobić około 4 000 różnych kaw mówi samo za siebie…
pychotka !!!
Po wizycie w Białej Lokomotywie udaliśmy się na krótki spacerek po lokalnym rynku, po czym załadowaliśmy się w auto i ruszyliśmy dalej, do Wałbrzycha. Po drodze mijaliśmy zrujnowane budynki, które z jednej strony odstraszały a z drugiej przyciągały, sprawiając wrażenie, że jest w nich coś dziwnego, magicznego i tajemniczego. Każde miejsce miało swoją tajemniczą, niekiedy mroczną historię, związaną z czasami okupacji niemieckiej, II Wojną Światową czy upadłymi kopalniami i biedaszybami.
Niedziela… 3,2,1, start… i wizyta w kolejnej knajpce, tym razem PRL, gdzie widziałem największy kotlet schabowy w życiu. Był przeogromny, chociaż to małe słowo patrząc na jego rozmiar. Tam nastąpiła kolejna porcja obżarstwa w postaci smażonych ziemniaków, smażonego mięcha w ogromnych ilościach. Tego było nam trzeba, bo wiadomo, człowiek mięsożerny jest i tyle.
SMACZNEGO !!!
Niedzielny wieczór zakończyliśmy w domu degustując się Perłą Miodową, gdyż każdy wie, że Perła Miodowa jest smaczna i zdrowa. Wieczór minął bardzo szybko i trzeba było położyć się do wyrka, gdyż poniedziałek zapowiadał się bardzo atrakcyjnie a czasu było mało. Postanowiliśmy udać się do kompleksu Sztolni Walimskich „Riese„. To kompleks sztolni, tuneli, bunkrów wydrążonych w Górach Sowich, w których Niemcy pod koniec Drugiej Wojny Światowej prawdopodobnie chcieli stworzyć siedzibę Hitlera oraz produkować broń i amunicję.
Czas naglił, godzina odlotu się zbliżała, brzuchy burczały z głodu, więc udaliśmy się dalej w kierunku Szczawna Zdrój, po drodze robiąc pamiątkową sesję foto przy samolocie „Czerwonego Barona”.
…i na tym zakończyła się rodzinno turystyczna część wyprawy do Wałbrzycha. Trzeba było się szybko spakować, zabrać swoje klamoty i załadować się do samolotu. Wszystko co dobrze szybko się kończy niestety i tak też było i tym razem.
…no to fruuuuuuu
…część druga SPORTOWA w kolejnym artykule.
Z tego miejsca chciałbym podziękować całej mojej familiadzie z Wałbrzycha za super extra fantastyczną gościnę, fantastycznie spędzony czas i gorący doping na trasie, ale o tym więcej niebawem…
Nie samym bieganiem (i triathlonem) żyje człowiek!!!