Miniony weekend upłynął pod znakiem startów, zarówno tych maratońskich, jak i tych w których można kupić sobie walkę, czyli mordobicia w wersji hard. Jako, że lubię ten sport o czym wielokrotnie wspominałem, muszę poświęcić temu kilka zdań.
Na tą galę czekałem długo, szczególnie na kilka nazwisk, których walki zawsze jeżyły włos na głowie i przyprawiały o szybsze bicie serca. Berorf, Mańkowski, Materla czy Karolina Kowalkiewicz. Lubię oglądać ich walki, więc i tym razem ostrzyłem sobie na nie zęby. Karolina dostała bardzo wymagającą przeciwniczkę, jaką była Simona Sokupowa. Wszyscy pewnie po porzedniej pięknej wygranej Karoliny stawiali na to, że szybko rozprawi się z rywalką, ale tak nie było. Obie panie stoczyły piękną długą i bardzo zaciętą walkę. Nie było zbędnego macania się po tyłkach, tylko ostra bijatyka. Karolina wygrała, ale Simona pokzała jej, że również bić się potrafi a jej siła i hard ducha powinny być przykładem dla miękkich siusiaków, ogórków i szołmenów którzy ogłaszają się gwiazdorami MMA a w rzeczywistości dostają chłopców do bicia, żeby podbić swoje cv… żal dupę ściska, alc cóż… komercja, komercja, komercja.
Kolejne walki przebiegały całkiem całkiem, może nie elektryzowały, jak poprzednia, ja czekałem dalej na kolejne rodzynki. Materla vo Silva. Walka niby wygrana w przedbiegach, „do góry łeb” i jazda z Silvą, który nie został ciepło przywitany w ringu. Pierwsza runda… teksańska masakra piłą mechaniczną i tylko fuks spowodował, że Silva nie odjechał gdzieś do krainy wiecznych łowów, ale MMA to MMA i tu chwila … dekoncentracji, mały błąd = podbródkowy a co to znaczy dostać od faceta ważącego ~84kg i zawodowo walczącego w MMA mówić nie muszę… atak na nogi, unik, liny, pach, pach i… sędzia ogłosił KO. Sala zamilkła i słychać było tylko oddech Materli i gromki śmiech Silvy, którego publika po chwili wygwizdała. Jak to mówi stare przysłowie, „nie dziel skóry na niedźwiedziu”, czy „nie chwal dnia przed zachodem słońca… Silva skomentował to krótko, ale dosadnie, w stylu… „ i co, nikt na nie nie stawiał, mieszaliście mnie z błotem i ubliżaliście mi, a ja wygrałem, poprzednio wygrał Michał, który jest wielkim i świetnym wojownikiem a teraz wygrałem ja – to jest MMA…”… i wszystko w tym temacie.
Walka wszecchczasów, wieczoru, wszechświata i okolic o pas międzygwiezdnej galaktyki… Karol Berorf, kontra Paweł Nastula – po co Ci chłopie to było. Chyba mało kto stawiał na Pawła i wierzył, że może skopać tyłek Bedorfowi. Ja stawiałem twardo na Karola i miałem tylko nadzieję, że nie zrobi z Nastuli kotleta mielonego… niestety tak się stało. Paweł nie miał pomysłu na walkę, ruszał się słabo, coś próbował, ale nic nie wychodziło a Karol… metodycznie, taktycznie i co najważniejsze skutecznie. Po jednej z akcji Nastula wylądował na plecach będąc w połowie za linami a w drugiej na ringu, leżał nie obrażając nikogo, krzyżem, nie ruszał się i miał błędny wzrok – po co Ci chłopie to było?! Paweł został zmasakrowany i walkę z ogromną przewagą wygrał Bedorf, który podziękował za walkę Pawłowi i powiedział, żeby nie nazywać go mistrzem, bo mistrzem jest Paweł Nastula (mistrz olimpijski z Atlanty, dwukrotny mistrz świata, trzykrotny mistrz Europy w judo). Oczywiście nie był to debiut w MMA, gdyż Nastula walczył w Pride oraz w kraju na inych galach, próbował swoich sił również w „Tańcu z gwiazdami”… Szkoda mi było Pawła, z wielkim bólem oglądałem jego nieporadność i to, w jakim stylu skończył walkę. Myślę, chociaż to moje prywatne zdanie, że tak wielki i wybitny sportowiec, legenda polskiego judo powinien odejść jak przystało na Mistrza i idąc za słowami Perfectu „trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść – niepokonanym!”.
Ostatnia walka to rewanż maszego strongmana z Seanem McCorkle. Niestety McCorkle przegrał a na ringu nic nie pokazał. Jego rywal, któremu nie kibicowałem i nie będę mu kibicował, bo wg mnie nadaje się do tarcia chrzanu, orania pola za pomocą mięśni, przerzucania traktorów przez płot itp. itd. też nic nie pokzał, jego taktyka wyglądała na … z byka go i młoki i takie tam. Słabe, ale celebryci mają to do siebie, że to oni są naj…
Było już o sporcie przez małe i średnie S, oczywiście z kilkoma wyjątkami, kiedy było duże S, więc teraz będzie o sporcie z najwyższej półki, czyli o Berlinie i Warszawie a dokładniej o maratonach, które w niedzielę miały miejsce.
Berlin…działo się i to dużo. Pogoda była mega, grupa na WR była, więc nie pozostało nic innego, jak pobiec 42,195km po 2:55/km… Oglądałem to z wielką ciekawością i byłem, chyba jak każdy, ciekaw czy chłopaki dadzą radę… Wszystko było ok, połówka mega mocna 1:01:34, ale potem coś osłabło… śr na km wychodziła w ślimaczym tempie bo po 3:00 a różnica 5″/km przy tych prędkościach to duża strata, niekiedy nie do odrobienia. Jednak Kipsang pokzał, jak się biega a międzyczasy na piątkach 14:35, 14:36 + ostatnie 2,195km w 6:11 (2:49/km) pozwoliły mu cieszyć się z nowego rekordu świata, który od 30. września wynosi 2:03:23. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie jakiś idiota na żółto ubrany, który wyskoczył jak Filip z konopii nie wiadomo skąd, czy skąd inąd czy z kątowni… i przeciął linię mety przed Kipsangiem… na debili nie ma rady…
W Berlinie startowali rónież moi podopieczni Tomek i Maciek, którzy pobiegli doskonałe zawody i ustanowili nowe PB, łamiąc 3:00 i 3:30. Tomek uzyskał na mecie czas 2:57:28, ale… pierwszą połówkę pobiegł w 1:30:58! Można pobiec pierwszą połówkę wolniej a drugą szybciej, poprawiając swoją życiówkę o ponad 4 minuty? Można! Maciek uzyskał czas 3:29:05 poprawiając się o ponad5 minut. Gratulacje!
Wśród „Warszawiaków” wielkie brawa dla Adama za 3:03:32, chociaż celowaliśmy znacznie wyżej…Konrada za mega debiut i czas 3:04:03, Nikolaosa za 3:35:18, który od 30km męczył się z kontuzją Achillesa, ale uwierzył, że może biegać szybko, przestał obawiać się 30stek i mocnego treningu. Wielkie gratulacje również dla kolejnych debiutantów: Michała, który mając PB na 21km ~1:50 w W-wie zegar zatrzymał na 3:40:10, Marcina za czas 3:48:40 oraz Artura, który złamał 4 godziny i uzyskał czas 3:59:02.
Gratulacje również dla wszystkich, którzy zmagali się na maratońskich trasach, dla tych którzy uzyskali nowe życiówki oraz dla tych, którym się nie udało. Dla wszystkich, którym pomogłem kilkoma prostymi poradami, które często brzmiały „odpocznij, zwolnij, przyhamuj” i przede wszystkim „zregeneruj się” oraz jeszcze raz dla tych, z którymi miałem i mam przyjemność współpracować.
Co u mnie… biegam, może nie tak dużo, jak rok temu kiedy przerabiałem po 217km przez 3 tygodnie, biegam dużo mniej, ale ciut mocniej przy lepszych parametrach. Żeby jednak nie było tak różowo, to w sobotę na osiemsetkach lekko poczułem ból w lewej czwórce. W niedzielę męczyłem całe 24km rozbiegania, w poniedziałek podobnie, we wtorek myślałem, że nie skończę 16stki ciągłego… słabo to wyglądało. Środę i czwartek zrobiłem wolną od jekiejkolwiek aktywności ruchowej i wraz z Maćkiem, z Centrum Zdrowia i Urody w Redzie, gdzie korzystam z masaży i zabiegów pracowaliśmy nad wyleczeniem tej dolegliwości. W ruch poszły ręce, tzn. byłl masaż, laser i ultradźwięki i odpukać – jest dobrze. Jutro wyjdę pobiegać i zobaczę jak będę funkcjonował. Trochę mi to komplikuje ostatnią formę BPSu do maratonu, ale z drugiej strony, bardziej przeraża mnie fakt, że na wyspie będzie + 20 stopni… albo i więcej…
Pozwolę sobie zacytować Trenera Piotra Mańskowskiego, który idealnie opisał trening maratoński w kilku prostych zdaniach:
„Tajemnica sukcesu tkwi w przygotowaniu się. W treningu maratońskim nie ma odskoczni, katapulty, windy do której wejdziesz i przeniesie Cię na wyższy poziom. Są schody, po których trzeba cierpliwie i mozolnie wspinać się„
To szczególnie tyczy się tzw. „pistoletów”, jak mówi mój przyjaciel Piotrek Netter w temacie tych zawodników którzy chcą w dyscyplinach o charakterze wytrzymałościowym dojść do wyniku już, teraz, wczoraj…
…tu nie ma drogi na skróty, są schody. Kręte, strome, śliskie, ostre i bardzo długie schody, z których łatwo można spaść próbując wbiegać nie o jeden ale o 10 stopni naraz.