Zacząłem regularnie ( w końcu ) trenować. Początki oczywiście zawsze są ciężkie, każdy chyba tego doznał kiedy wchodził w trening, ja również, ale chyba pierwszy raz aż tak mocno się zapuściłem… i dobrze mi z tym było. To w sumie bardzo demotywujące, ale cóż. Tak jest a nie inaczej. Trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy i uderzyć się w pierś a raczej kopnąć się mocno w zad. Na rozbieganiach było jeszcze jako tako, czułem oczywiście że ciut ciężej mi się biega, ale prędkości < 5’00 czy < 4’45 były luźne i swobodne. Przyspieszenia również wychodziły całkiem przyjemnie. Gorzej było z siłą. Pierwsze podbiegi 10 x 100m i już czułem, że czegoś brakuje… 10 x 200m pod górę i trzeba było ostro się napocić, żeby zrealizować trening, podobnie w przypadku siły zróżnicowanej, kiedy trzeba było jeszcze wyżej unosić kulasy.
Tu przy skipie i wieloskoku poczułem, że… coś mi faluje i skacze… lekko mnie to zaniepokoiło. To był śmietnik, zwany sadłem… Tak, tak, kałdun mi urósł, co nawet potwierdziła Iwona, która chyba dyplomatycznie potwierdziła, że dobrze wyglądam… hmmm… podejrzane. Lustro prawdę ci powie i częściowo powiedziało… jesteś gruby chłopie!!! Poszedłem za ciosem i kupiłem wagę… ale wracając do treningów. Po sile puściłem się na ciągły, niby spokojna dyszka na czarnej drodze po 3’50/km… ale po chwili okazało się, że to nie lada wyzwanie. Dyszałem jak parowóz i ledwo co, z wielkim bólem udało mi się pobiec całą dychę… O parametrach nie wspomnę, lepiej się nie denerwować przed Świętami. Kolejny ciągły, Dycha po około 3’52 i trochę lepiej, ale dalej bez fajerwerków. Kolejna dycha po 3’54… jeszcze lepiej, ale wolę nie mówić co pokazały cyferki… pomińmy ten temat. Trzeba się spokojniej rozbiegać… Co do wagi, jak już przyszła to z lekką obawą na nią stanąłem i wszystko w jednej chwili się wyjaśniło. Borys przytył. Waży 4,1kg a ja… razem solidarnie z nim. Ważę o 70,5kg więcej od mojego futrzaka. Dawno tyle nie było, trzeba więc zrzucić i wziąć się za siebie, bo cycki skaczą w górę i w dół, w górę i w dół… jak morskie fale… Wczoraj na 20km rozbieganiu, na które się za ciepło ubrałem, znów poczułem wielką masę, szczególnie na podbiegach. Na zbiegach było ok, bo wiadomo, że grawitacja robi swoje i niczym kulka śniegu, kulałem się spokojnie w dół. Jakoś ten trening przeżyłem w jednym kawałku, a średnia na kilometr wyszła 4’58, co szczególnie przy profilu trasy bardzo cieszy.
Morał z tej bajki jest jeden… żryj pół! (pozdro dla Łubu!)
PS. fotki robiłem w niedzielę, 22.grudnia w lesie… nie pamiętam kiedy ostatnio o tej porze roku, las właśnie tak wyglądał. Zero śniegu !!!