Emocje urodzinowe i po urodzinowe opadły i co najważniejsze wywarły duży szum i duże echo w środowisku biegowym. Otrzymałem dużo maili, privów na FB z budującymi słowami za które dziękuję. „Psy szczekają a karawana jedzie dalej…” tak to sprytnie określił Wiesiek. Nic dodać, nic ująć.
Co u mnie ciekawego, jakoś wszystko powoli idzie do przodu, noga coraz szybciej się kręci, kilometry się nabijają a najzabawniej jest na zabawach biegowych, które stanowią obowiązkowy element mojego planu treningowego i które bardzo mocno polubiłem. Biegam różne odcinki, np. 12 x 2 minuty, 5 x 6 minut czy 20 x 1 minuta. Taki trening zajmuje mi zazwyczaj około 20 km, z których śr/km wychodzi 4’05 – 15/km, więc jest to całkiem mocne bieganie, zważywszy że w średnią wchodzi rozbieganie i roztruchtanie. Niedawno ujechałem się lekko na akcencie 5 x 6′ / 4’30, który biegałem na czarnej drodze a poszczególne odcinki wychodziły w okolicy 3’30 – 35/km, natomiast przerwy… 4’15 – 20/km, czyli akurat w tym przypadku były dłuższe niż 1 km. Dobry, mocny trening, wchodzący bardzo mocno w cztery litery. Z innych fajnych akcentów, które udało mi się zrealizować warto zwrócić uwagę na 12 stkę ciągłego, bieganą na czarnej drodze, czyli na góreczkach po 3’43/km (miało być po 3’50…) gdzie noga kręciła się jak w październiku 2013 a mleczany na zakończenie wyniosły 3,2 mmol/l/. Była moc. Kilka dni temu biegałem dychę + 10 x 200m luźnych przyspieszeń… które de facto realizowałem w egipskich ciemnościach na nawierzchni dającej wiele do życzenia (jumby, dziury…) nic fajnego, szczególnie jak widzi się … nic… Bez spinania odcinki wychodziły średnio po ~34″, w tym najwolniejszy w 36 a najszybszy w 32″. To był kolejny dobry trening, z którego jestem zadowolony.
Zdrowie… jako tako dopisuje, tragedii nie ma, ale i rewelacji nie ma. Tu coś Achilles swędzi, tu plecy pobolewają i któryś z przyczepów mięśni w dole podkolanowym. Norma, jak nic nie boli to znaczy, że jest źle. Oczywiście z tej okazji wybrałem się na masaż, gdzie Maciej prawie mi nie wyrwał nogi z korzeniami, nie połamał pleców i nie porozrywał gluteusa maximusa… Bolało, jak cholera, w sumie to jeszcze boli, ale funkcjonuję (już) w miarę normalnie. tego było mi trzeba i warto było pocierpieć i poprzeklinać pod nosem…
…i nie zmienia się nic, dalej trzeba żyć i biegać, 5 kwietnia pierwszy poważny sprawdzian formy.
PS. niedawno na stronce bieganie.pl przeczytałem krótki wywiad z Dominiką Nowakowską. Fajny i konkretny tekst, w pamięci utkwiła mi myśl dotycząca maratońskich planów Dominiki, którą pozwolę sobie zacytować:
„Nie chodzi także o sam dystans, ale o przygotowania poprzedzające start w maratonie. To one są najbardziej obciążające i grożą kontuzją. Chcę by moje ciało, układ kostny i mięśniowy były stopniowo przyzwyczajane na zwiększony kilometraż, a głowa na starcie nie bała się dystansu.”
Ten cytat powinni sobie wygrawerować wszyscy Ci, którzy zaraz, teraz, już szybko, bo tak… po rozpoczęciu biegowej przygody, chcą szarpać się na maraton. Wygrawerować i przybić gwoździami nad łóżkiem tak, by zaraz po otworzeniu rano oczu nadziać się na te cenne i jakże pouczające słowa.
Miłego dnia!