W niedzielę startowałem w połówce poznańskiej, gdzie nabiegałem SB! Co to SB – najlepszy wynik w sezonie, czyli seson beast (dobra, miało być BEST), czyli jest dobrze… a „papier przyjmie wszystko” co się napisze, więc chyba źle nie jest. Nabiegałem więc najlepszy czas w tym roku na dystansie 21,0975km… Dobre. Oczywiście pierwszy raz w tym roku startowałem na tym dystansie, więc nie mogłem gorzej pobiec patrząc z tej perspektywy, bo patrząc z perspektywy wyniku sportowego pobiegłem najwolniejszy wiosenny półmaraton na wiosnę w karierze, ale szczerze mówiąc jakoś się tym nie przejmuję gdyż nie spodziewałem się mega szybkiego biegu z prostych przyczyn o których pisałem poprzednio.
…ale dla potomnych powtórzę, jeszcze raz, bo to bardzo ważne. Trening był jakby to powiedzieć zrobiony od końcowego środka albo środkowego końca, nie było w nim najważniejszego, czyli 02 i na tym się przejechałem a raczej przejechaliśmy z kołczem. Szkoda, że tak wyszło, ale niestety już w lutym mówiłem, że tak będzie i chyba wykrakałem hehe. Było to widać na pewnych treningach, ale najwidoczniej nie do końca dobrze zinterpretowanych i wyszło co wyszło, czyli dupa w krzakach. Czas, żeby znów samemu pociagnąć ten wózek z węglem i coś czuję, że znów na tym lepiej wyjdę i w miarę w jednym spawnym kawałku dojadę do końca sezonu, nie robiąc sobie krzywdy, jak miało to miejsce ostatnimi czasy. Z tego brały się również kontuzje, co potwierdziło się w tym roku po dowaleniu do pieca bardzo mocnych obciążeń, na które organizm nie był zupełnie przygotowany. Nie brnijmy już w to dalej, bo szkoda czasu. Co było a nie jest, nie pisze się w rejestr, czy jakoś tak….
Do Pyrlandii a raczej do „Oznania” ruszyliśmy z Binczusiem w sobotę z rana. Ja z Redy Rekowa, z której miałem pocisnąć autobusem szynowym do Gdyni i potem ICkiem do POZ. Binczuś wsiadał po drodze, w Wolnym Mieśćie Gdańsku. Żeby nie było tak różowo, to mój szynobus nie przyjechał, bo gdzieś naprawiano tory i z RR do R podstawiony był zielony autobus. Z Redy do Gdyni > SKM a z Gdyni do POZ > IC. To tak w telegraficznym skrócie. Musiało się coś dziać na początku, bo byłoby za nudno i za monotonnie a my tak nie lubimy.
W ciapągu dostaliśmy pić… i tu mi podpadł menadżer, który nie chciał mi nalać zielonej heraty, twierdząc, że nie ma. Jak nie ma jak jest… czego świadectwem jest ta fota. Na półeczce obok woreczka, nieopodal czerwonych saszetek z herbatką jest mała zielona saszetka… ale chyba pan menadżer nie ogarnął tematu, albo nie rozumiał tak skomplikowanego słowa jakim jest „green” a może myślał, że to się pali…? Nie wiem.
Pociąg i nie było to pendolino cisnął 159 km/h, co lekko mnie zaskoczyło, i za jakieś 3 godzinki dojechał do kraju ziemniaka, czyli do Pyrlandii, gdzie dawno nie byłem. Fajne miasto, mam do niego pewien sentyment, sporo razy tam startowałem. Biegałem jedną połówkę w 2009 roku i 3 albo 4 maratony. Fajna miejscówka do biegania i bardzo dobrze zorganizowane zawody.
Dojechaliśmy na miejsce, pojechaliśmy do hotelu bimbajem i ruszyliśmy do biura zawodów po numery startowe również bimbajem. Nawet trafiliśmy bez większych problemówi spokojnie odebraliśmy numery startowe po drodze zwiedzając expo, gdzie spotaliśmy sporo znajomych. Dość dużo czasu spędziliśmy przy stanowisku Saucony, gdzie w końcu na żywo, a nie przez telefon, mogłem usłyszeć przekomiczną sytuację, dotyczącej reklamacji zużytej, lekko dziurawej Kinvary z przebiegiem ponad tysiąca km, które po wyjęciu z pudełka tak śmierdziały, że Michał ledwo co powstrzymał się od puszczenia pawia… Taka sytuacja. Klient dodatkowo okazał się być bardzo pyskatym, ba… straszył nawet sądem konsumenckim i obsmarował Michała na FB… mają ludzie pomysły… dobrze, że odpuśicł temat, bo znając Michała, nie przeszłoby to mu na sucho. Idąc dalej odwiedziliśmy stoiska Royal Bay, Natural Power, Run Times’a i inne oraz dotarliśmy do Biura Prasowego, gdzie ugoszczono nas bardzo miło. Ba, nawet pozostawiliśmy swój ślad w Poznaniu…
Po wizycie w biurze wbiliśmy się w bimbaja, oczywiście nie w tego co trzeba, i pojechaliśy do miasta na obiad. Było smacznie i lekkostrawnie. Nie powiem co jedliśmym ale tylko z pozoru mogłoby się to wydawać ciężkostrawne i niezdrowe, a w rzeczywistości tak nie było. Po obiadku, szoping, zapasy na śniadanie, hotel, wizytacja u znajomych, których serdecznie pozdrawiam, na kempingu… i do wyrka…
Rano nastawienie bojowe, chociaż lekko zamulaliśy w wyrkach, ale wysoki numer startowy i fajna grupa na biegu, sprawiały, że motywator był, chociaż świadomość, że samą głową biegu się nie pobiegnie lekko sprowadzała mnie do rzeczywistości. Cóż, no risk – no fun…
Jest ekipa – jest impreza. Banda wariatów i Iwonka, która by poskładała każdego z nas jednym ciosem. Benek na tej fotce wygląda, jakby miał 31 lat, chyba broda go postarza. Obok mnie Owoc i Szmajchel. Wszystkie chłopaki pobiegli bardzo dobry bieg i okazali się bandą niekoleżeńskich łosi, bo zostawili mnie po 8km samego na ulicy, wiece co to oznacza? WOJNA!!!. Tak się nie robi heh, więc następnym razem zrobię to samo! GRATULACJE WARIATY!
W każdym razie otworzyliśmy spokojnie, tak jak miało być. Pierwsza piątka 17:43, czyli idealnie, spokojnie, rekreacyjnie, zgodnie z założenami. Na dyszce było 35:22, czyli w miarę równo, ale po 8km już mnie przytykało i noga nie szła, jak iść powinna. Może inaczej, noga była luźna, ale prędkość za wysoka… chociaż de facto była a może powinna być komfortowa, no ale cóż. Po 10km bieg się skończył. Dreptałem dalej i dreptałem a prędkośc około 3’45 była nawet wymagająca z czego chciało mi się śmiać… i tak dokulałem się do 18km, gdzie doszedł mnie zawodnik w czapeczce, chyba Boguś miał na imię i zaczęliśmy się ścigać. W końcu coś fajnego zaczęło się dziać. 3’36, 24, 35, 27… Na mecie zegar pokazał 1:16’18, czyli dość… hmmmm…. dużo. 1:16’18 x 2 = 2:32’36 ale to tak na marginesie… więc to obraz nędzy i rozpaczy.
Tak też się skońćzył ten bieg i pewien etap treningowy, który po raz kolejny wiele mnie nauczył a może potwierdził pewną prawidłowość. PS . Dzięki Benek, za to jedno zdanie w dzisiejszej korespondencji… Masz rację!
Generalnie szkoda mi tego biegu, była naprawdę fajna ekipa i można było polecieć w dobrej i szybkiej grupce, co było ważne szczególnie w tak wietrznej pogodzie i na tej trasie, na której cały czas coś się działo. Nie można było nudzić się na długich i monotonnych prostych. Trasa była, podobnie jak organizacja fajna i na pewno warto tam startować.
Czapki z głów dla Organizatorów za jeszcze jedną bardzo odważną i bardzo rozsądną decyzję. Otóż raz, że na zawodach była kontrola antydopingowa, dwa to sztywne trzymanie się zasad i nie dopuszczenie po zamknięciu listy startowej zawodników z KEN i UKR. Tak trzymać !!!
foto Sandra Afek Photography
…i na tym zakończył się ten piękny i słoneczny niedzielny dzionek. Po biegu hotel, leniuchowanie, bimbaj, i „Pod Bramę”, na pizzę i browar. Czyli do bardzo fajnej knajpki („Wb Bramie”), gdzie się stołowaliśmy. Pychotka.
Po jakimś czasie dołączył do nas Krauzik, mój poznański ziomek z czasów BnO, który zawsze miło nas gości i suprotuje, jak jesteśmy w Poznaniu i z tego miejsca mu dziękuję za pomoc.
Krauzik to ten Pan obok Lorda Wadera ze Star Łors. Stare chłopy a tak powariowane… i o to w tym całym bałaganie chodzi, żeby miło, fajni, przyjemnie i przy okazji na sportowo spędzać wolny czas.
Na koniec wycieczki wylądowaliśmy w dworcowym makusiu na lodach skąd udaliśmy się na peron i ICkiem wróciliśmy do domu. Oczywiście znów nie obyło się bez problemów, gdyż w Gdyni czekałem prawie 10 minut na kanapkę w lokalnym makusiu i ledwo co w ostatniej chwili wbiłem się do pociągu, którym dotarłem do Redy. Następny miałbym nie wiem za ile a bakteria w ajfonie zdechła, więc byłeem lekko offline… Taka sytuacja.
…o a tu taka niespodziewanka z Paryża. Na liście startowej znajdował się pan o takim samym imieniu i nazwisku, jak ja. Może to jakiś sobowtór albo ktoś podszywa się pode mnie? Ciężko powiedzieć…
Reasumując wyjazd… było mega. Jak zawsze wyjazd był szalony, z dość sporą dawką emocji a co najważniejsze spędziłem go w fajnym towarzystwie z fajnymi ludźmi w fajnym miejscu. Było GIT. O części sportowej lepiej zapomnieć, bo wynik 1:16… jest dość żenujący, chociaż to chyba jedno z najdelikatniejszych słów, jakie można użyć.
Żeby uczyć się na błędach trzeba wiedzieć, gdzie popełniliśmy błąd…
Pozdrawiam wszystkich dookoła, szczególnie moją Qzynkę z Wałbrzycha, która chyba sama jeszcze nie wie w co się wkopała, ale kochana Qzynko. Żeby rozbiegać, to trzeba samemu biegać, czyli idąc tym tropem, żeby A biegać to druga A też biegać bo D biega, więc jak cała familiada zacznie biegać, to będzie git. Tak czy siak jedziemy z tematem, bo walka trwa a my się nie poddajemy.