Wystartowałem, dobiegłem, nie miałem NKL i złapałem tylko jednego kleszcza i zaliczyłem tylko jedną spektakularną glebę, której dobrze, że nikt nie widział. To tak w telegraficznym skrócie imprezy, w której startowałem w długi majowy weekend. Oczywiście imprezy na orientację, czyli Pucharze Bałtyku, organizowanym przez UKS Siódemka Rumia. Była to trzy dniowa impreza trwająca od piątku do niedzieli włącznie, czyli były trzy dni mocnego, leśnego biegania. Tak dla ciekawości dodam, że ostatnio „wyczynowo” ścigałem się w BnO ponad 15 lat temu a dokładniej w latach 1990 – 2000, czyli dość dawno. Co prawda raz w roku wybieram się na mapę, ale raczej potruchtać po drogach, niż rywalizować w zawodach, więc tym bardziej ten start zapowiadał się bardzo ciekawie.
Zgłosiłem się do kategorii M35, chociaż organizator sugerował, żebym poszedł w M21E, czyli w popularnej „elicie”, ale to mogłoby się źle skończyć. Oczywiście nie dla mnie, ale dla orgów, bo musieliby mnie szukać dość długo, jakbym przypadkowo zgubił się w lesie. W każdym razie zapisałem się i czekałem na start bardziej niż na jakiś ważny maraton, nie mówiąc o stresie, który lekko mnie zżerał, jak przysłowiowego juniora. Nie wiedziałem, czego mogę się po sobie spodziewać. Noga była jako taka, ale bałem się, że głowa nie będzie za nią nadążała i będę latał po lesie, jak Żyd po pustym sklepie.
Organizator dla mojej kategorii wiekowej zaplanował w pierwszym dniu trasę o długości 3,9 km z 12 punktami kontrolnymi do zaliczenia. Długość oczywiście w linii prostej. W realu wychodzi to trochę więcej. Skala mapy 1:7500… i przyznam się, że na takiej mapie nigdy nie biegałem. Zazwyczaj były to piętnastki, dyszki a na parkowych piątki, ale 7,5 wprowadziło mnie w lekkie zaniepokojenie i tak niestety było. Noga szła a głowa zostawała z tyłu, ale o tym za chwilę.
Po dojechaniu na miejsce zawodów, odebraniu chipa, numeru startowego i wprowadzenia w stan lekkiego zdziwienia wielu osób, które nie spodziewały się mnie w takim miejscu ruszyłem na rozgrzewkę, gdzie widziałem znów zaciekawione spojrzenia starych znajomych, których nie widziałem przez długie lata. Potruchtałem 2,5km, chwilę się porozciągałem, pomachałem kulasami i w mojej minucie startowej wszedłem do boksu. Nic nie zmieniło się od czasów, kiedy skończyłem „karierę”.
Czyszczenie chipa na wejściu, sprawdzenie chipa w boksie, odznaczenie na liście, pobranie opisów w kolejnym boksie i oczekiwanie na sygnał zegara (powyżej), który kilkoma krótkimi piśnięciami oznajmiał start… pi, pii, piiiiiiii i dzida…
Oczywiście na samym starcie zamiast w lewo pobiegłem prosto, ale… co tam. Zaczęła się zabawa. Było bosko. Tego było mi trzeba, las, mapa, klimat i zero asfaltu. Starałem się zachować zimną głowę i maksymalnie koncentrować się na mapie. Obierałem, taki miałem przynajmniej zamiar, pewne warianty, a nie walić po kresce. Oczywiście starałem się łapać jak najwięcej dróg, bo w przeciwieństwie do głowy, mocna noga była moją mocną stroną.
Tak to wyglądało… jak na wyżej przedstawionym obrazku. W skrócie, na jedynkę za bardzo mnie rzuciło w prawo, potem złapałem bagno i po przecięciu ścieżki wszedłem na punkt. Dwójka, spokojnie drogą, trójka od razu, czwórka… masakra… podpaliłem się i wywaliło mnie za piątką skąd musiałem dużo nadrabiać. Kolejny punkt tez lekko przekombinowałem, znów rzuciło mnie za mocno w prawo… szóstka ok, siódemka… Tu dogonił mnie Jacek, który finalnie wygrał te zawody, ale ja postanowiłem mu uciec. Dałem mocno do pieca na drodze i za późno skręciłem w lewo. Jacek mnie objechał tu jak młodego. Kolejne punkty w miarę czysto, chociaż na 9 lekko znów mnie wyrzuciło, ale taki błąd to prawie nie błąd. Na mecie zameldowałem się po 31 minutach i uplasowałem się na 6 pozycji. Garmin pokazał 5,3 km. Było mega!
W sobotę rano wszystko mnie bolało. Czułem mięśnie, które nigdy podczas biegania nie bolą, czułem brzuch, grzbiet, ramiona, o nogach nie wspominając. Było prawie jak po maratonie hehe, ale trzeba było się spiąć i ruszyć na kolejny etap. Tym razem do przebiegnięcia była trasa licząca 17 punktów o długości 7,5 km. Czym dłużej tym dla mnie lepiej.
Oczywiście przyjechałem za wcześnie, więc połaziłem po „terenie zawodów”, rozchodziłem obolałe kopyta, przebrałem się i ruszyłem na start. Dobiegu był niecały kilometr, więc lada chwila byłem na starcie. Chwilka na rozruszanie ramion, nóg, czyli na krótką gimnastykę, koncentracja i … do lasu!
Na początku nie wiedziałem o co chodzi i gdzie jest jedynka… przebieg kosmos, więc trzeba było mocno się nagłówkować, jak do niego trafić. Wyszło całkiem pozytywnie. Złapałem pole, dalej między gęstwinkami, droga, przecina, droga, granica kultur i już. Dwójka bezproblemowo, trójka idealnie. Czwórka spoko. Na piątkę lekko machnęło mnie w lewą stronę po zejściu z górki przy bagienku, ale reszta czysto. Szóstkę przekombinowałem, lepiej było iść bardziej z lewej, drogą, niż tym wariantem, którym biegłem. Siódemka ok, ósemka i dziewiątka spoko. Na dziesiątkę błąd. Przy jeziorku poszedłem mocno w lewo i dopiero po chwili zorientowałem się, gdzie jestem, więc trzeba było wracać… Jedenastka… masakra. Nie dość, że trzeba było przebiec przez bagno na odcinku około 100m po kostki w błocie, wodzie to potem od razu mocno i stromo pod górę. Potem zaczęła się zabawa w zielonym syfie. Dużo tam straciłem… odegrałem się na 12 pk, gdzie miałem najszybszy przebieg a wydawało mi się, że wcale tak mocno nie idę. 13, 14, 15, 16 oraz 17 bez historii. Praktycznie czysto. Uzyskałem 5 rezultat a po dwóch etapach nie wiem jak, ale wskoczyłem na 4 pozycję! Taka sytuacja. Czas 56:31, dystans 9,4km.
Ostatni etap, to tzw. long, czyli najdłuższy bieg. 9km i 17 punktów a do tego góryyyyyy i syf, czyli zielono. Jak to pierwsze mi nie przeszkadza, tow zielonym nie przepadam biegać. Jako ciekawostkę, dotyczącą powyższego zdjęcia z miskami… to jest nie wiem, jak nazwać, myjka, punkt do mycia, umywalnia, jakoś tak. Po biegu z beczkowozu nalewa się wodę do miski i się w niej myje. Uszy i szyje i nogi, bo są brudne po bieganiu po bagnach. Jak wspomniałem wcześniej, byłem 4 po dwóch etapach, piąty miał do mnie około 30 sekund a do czwartego zawodnika ja miałem ponad 4 minuty. Celem było nie popłynąć i utrzymać czwartą lokatę.
Przebieg od startu do pierwszego punktu znów przez prawie połowę mapy… ale jechałem drogami. Dwójka, trójka, podobnie, ale na czwórkę nie dało się. Musiałem zwolnić i wczytać się mocno w mapę i trzymać rzeźbę. Wyszło ok. 5, 6, 7, 8, 9, 10, mocno i w miarę czysto. Było mocno po górach i dwudniowe zmęczenie siedziało w nogach, ale trzeba było jechać dalej. Kolejny punkt lekko zabiegłem. 12 ok, 13, lekkie wahnięcie i… 14…masakra. Pogubiłem się w zielonym syfie a przebieg wcale nie był trudny. Wywaliło mnie na drodze, do której de facto dobrze że zbiegłem bo skumałem gdzie jestem… 180 stopni w druga stronę, droga, gaz, gaz, gaz, punkt i reszta ile fabryka. Na 15 punkt najlepszy międzyczas i na dobiegu podobnie. Uzyskałem trzeci czas i utrzymałem czwartą pozycję po trzech etapach. Garmin pokazał 12,6km. Czas 1:14:30. Pierwsza dwójka poza zasięgiem, to nie ta półka, ale z Pawłem mógłbym się pościgać… co się odwlecze, to nie uciecze.
To był bardzo miło spędzony długi weekend. Trzy dni ścigania w lesie rewelacyjnie mnie odbudowały. Zadziałały, jak oczyszczenie, odreagowanie od rzeczywistości, od monotonnych treningów do ulicy. To było właśnie TO COŚ, czego było mi trzeba. Umęczyłem się solidnie, nie było odpuszczania, nie sądzę żebym mógł dać z siebie tyle na szosie, co dałem w lesie. Każda góra, każdy podbieg i każda droga… mocno, bez kompromisów. Oczywiście technicznie leżałem i kwiczałem a raczej pływałem, ale… jak na tak długi okres bez startów to wyszło i tak bardzo dobrze. Jak dla mnie to były bardzo fajnie i dobrze zorganizowane zawody. Przez ta kilkanaście lat nic praktycznie się nie zmieniło, ale to ma swój urok i klimat. To specyficzna dyscyplina sportu, zupełnie inna od ulicy. Mam na myśli bardziej klimat i charakter niż stronę sportową. Las działa relaksująco i hamuje pęd, pośpiech i wszystko to, co widać w biegach ulicznych, nastawionych bardzo często na komercję…
Do orienteeringu oprócz piekielnie mocnej nogi trzeba mieć również piekielnie twarda głowę i błyskawicznie umieć oceniać sytuację, jeszcze szybciej wybierać (optymalne) warianty i przez 110 procent trwania biegu trzeba być w 120% skoncentrowanym, bo wystarczy chwila dekoncentracji i wszystko leży a to kosztuje sekundy i minuty…
Dziękuję Organizatorom za świetnie zorganizowane zawody, które przeniosły mnie prawie 20 lat wstecz. Było mega!!!