W niedzielę docelowy start w sezonie, czyli kolejny maratonik, tym razem pierwszy na francuskiej ziemi i pierwszy na imprezie takiej rangi. Oczywiście można powiedzieć, co to za ranga, bo jak to kiedyś usłyszałem że to mistrzostwa świata dziadków i nie ma tam dobrych zawodników, fakt super gwiazd nie ma, ale cóż… Niech malkontenci marudzą a ja mam na nich delikatnie mówiąc… i robię swoje. To co lubię i z czym jest mi dobrze. Za rok, jak się uda również wystartuję na WMAC, ale w Australii w Perth. A co.
Trening i przygotowania zakończone, forma teoretycznie jest, chociaż lekko poeksperymentowałem z treningiem i ciut przesadziłem, czego się na początku obawiałem, więc teraz odpoczywam i nic nie robię. Tzn robię, można powiedzieć „rehabilituję się” u Maćka w Centrum Zdrowia i Urody w Redzie. Walczymy nad moją lewą czwórką, która po puckiej połówce pobolewa a przejechałem ją dość intensywnym treningiem. Na sobotnim tempie dość mocno ją czułem i lekko mnie to niepokoi. Takie życie. Co robiłem w ubiegłym tygodniu? Dwa akcenty. Jeden spokojny ciągły, 10km po około 3’57/km przy zakwaszeniu 1,0 mmol/l oraz sobotnie tempo, które było mocno hard… Hard ze względu na pogodę i duchotę. Trening biegałem rano a w lesie nie było czym oddychać. Zasysałem powietrze, jak ryba wyjęta z wody… Biegałem trzy serie 2km – 1km, na przerwie 3′. Mięśniowo spoko, oddechowo tragedia… Jadąc na trening i odpalając w samochodzie gremlina wiedziałem, że będzie słabo… HR było podwyższone o kilka ładnych uderzeń, a wilgotność i temperatura… nic fajnego. Dwójeczki wyszły dość spokojnie 6’56, 56, 51. Tysiączki 3’20, 20, 18 a po ostatnim zakwaszenie wyniosło 4,0mmol/l, czyli całkiem sympatycznie.
Po treningu zaliczyłem bardzo fajne weselisko, mojego dobrego kumpla z czasów BnO, gdzie zjechało się wielu paskudnych typów, z którymi miałem przyjemność trenować wiele lat temu. Było super. Stare gęby, dobra nuta, dobre jedzenie i dyskusje o wszystkim i o niczym. Brakowało mi takiego klimatu i odstresowania się od codzienności w miłym i sympatycznym towarzystwie. Było GIT! Do domu zlądowałem dość wcześnie, bo o 2, ale czułem w gnatach trening a dodatkowo w niedzielę trzeba było (teoretycznie) rano wstać i wybrać się na HTG pokibicować moim podopiecznym.
Wracając jednak do niedzielnego startu. Lekko nie będzie, ale to maraton. Wygląda na to jednak, że oda trafić się z jako taką pogodą. Nie powinno być + 30, a… poniżej 20 C. Byłoby super. Zobaczymy. Prognozy pokazują słonko za chmurką a że start będzie o 7 rano, to może uda się uniknąć upałów. Na jaki wynik jestem przygotowany, bo wiele osób się mnie o to pyta. Myślę, że poniżej 2:35… ale to zależy od pogody, trasy i… lewej czwórki, czy będzie chciała współpracować, bo achillesy teoretycznie działają prawidłowo. W każdym razie trzeba będzie się mocno zmęczyć.
Oficjalna strona zawodów www.lyon2015.com relacji on-line pewnie nie będzie, ale kto wie. Trzymajcie kciuki.