Dobiegłem. Tak w największym skrócie można by było skomentować mój start w maratonie podczas Mistrzostw Świata Weteranów w Lekkiej Atletyce, w którym wystartowałem w minioną niedzielę. Może to brzmi dość pesymistycznie i szaro, ale tak było, chociaż mogę z powiedzieć, że zająłem 9. miejsce w swojej kategorii wiekowej oraz uzyskałem najszybszy czas z Polaków startujących w królewskim dystansie. Pójdę dalej… byłem drugi z 35-cio latków… Wszystko zależy, jak na to spojrzeć. Jako osoba bardzo sceptycznie podchodząca do moich startów oczywiście nie jestem zadowolony z rezultatu 2:41:58, ale… jak na „jednym płucu” ze skróconym oddechem i „kolką” czy gigantycznym przykurczem to cud, że dobiegłem do mety w jednym kawałku.
Od początku…
Do Lyonu ruszyłem w piątek rano, lot miałem z Rębiechowa. Na lotnisko podrzuciła mnie Iwona a po drodze zabraliśmy Antka Cichończuka, który również startował w maratonie, lecz miał inny lot niż ja. Ja leciałem przez Frankfurt, Antek inną trasą. O 6:20 wystartowałem i na miejscu byłem parę minut po dziesiątej. Szybko i sprawnie. Na lotnisku wbiłem się w pociąg łączący miasto z lotniskiem, potem w tramwaj i za chwilę byłem w hotelu, zwanym dalej norą. Oczywiście po drodze nie obyło się bez małych problemów, najpierw biletomat nie chciał ze mną współpracować, potem nie mogłem znaleźć przystanku tramwajowego, ale finalnie wszystko odbyło się jak należy. W hotelu, jak wspomniałem wyżej zameldowałem się, ale… tradycyjnie lekko nie było. Pani z recepcji nawijała do mnie po francusku i sam nie wiem co mi proponowała, bo bardzo mocno się przy tym uśmiechała. Udało się jednak wszystko załatwić i o dziwo skasowała mnie 194 Euro zamiast 240, które pierwotnie miałem zapłacić. Do dziś nie znam przyczyny tej decyzji. Jako, że byłem w hotelu czyt. w norze za wcześnie, to ruszyłem na miasto coś zjeść oraz kupić coś do picia.
Wciągnąłem makaronik, kupiłem kilka flaszek z wodą, banany, żelki i wróciłem do nory. Całe szczęście trafiłem na inną panią, która jako tako mówiła po angielsku wplatając w międzyczasie dość dużo słów po niemiecku, tak więc po angielsko niemiecko francusko polsku dogadaliśmy się co do szczegółów i ustaliliśmy co gdzie z kim i jak. Tak międzynarodowo. Przespałem się chwilkę i ruszyłem na stadion po numer startowy. O dziwo miałem luźne nogi i czułem się delikatnie mówiąc bardzo dobrze. Zorientowałem się, jak działa metro, skąd i dokąd mam jechać, gdzie wysiąść zarówno w drodze na start, jak i podczas poniedziałkowego wypadu do Paryża, więc tu temat był błyskawicznie ogarnięty. Pakiet startowy odebrałem, a ciemnoskóra bogini, która mi go wydawała była tak zafascynowana mną (tak sobie to tłumaczę), że zaproponowała mi zniżkę u … fryzjera. A podobno to Francuski się nie golą… Po fakcie zorientowała się, co powiedziała i dość długo nie mogła dojść do stanu sprzed „propozycji” zanosząc się gromkim śmiechem. Było mega sympatycznie. Wróciłem do nory, obejrzałem w komórce kilka filmów (całe szczęście miałem dobre wi fi) i poszedłem spać.
W sobotę rano przed śniadaniem wyszedłem na rozruch. Pogoda była idealna, chłodno pochmurno, idealna pogoda do biegania. Pokręciłem się nad rzeką, obiegłem stadion Olympic Lyon, pogimnastykowałem się, zrobiłem kilka luźnych rytmów i czułem się rewelacyjnie. Był luz w nodze, nic nie bolało, chociaż czwórka puściła dopiero po około 2-3km i wróciłem do hotelu na śniadanie. Potem drzemka, spacerek, obiadek, spacerek, wszystko krótko i delikatnie i spać. W niedzielę miałem wstać o 4:30 rano… najpóźniej. Profilaktycznie nastawiłem 3 budziki i minutnik, w razie gdybym zaspał.
Obudziłem się przed czwartą rano. Nie czułem się super extra fantastycznie. Czwórka bolała, Achilles lekko ciągnął, ale to chyba dobrze, bo jak człowieka nic nie boli, to znaczy że nie żyje… Zaniepokoiło mnie jednak coś zupełnie innego. W lewym boku czułem coś jakby kolkę. Dziwne uczucie, ale nie przejąłem się tym. Miałem ze sobą nospę forte i czułem się w miarę bezpieczny. Wciągnąłem ciastka zbożowe z miodem, banana, vitargo i kilka minut po piątej ruszyłem na metro. Dalej miałem kolkę. W metrze 99,9% osób stanowili zawodnicy biorący udział w WMAC. Czułem się dziwnie, delikatnie mówiąc, jak gówniarz bo moje 35 wiosen na karku przy wieku zaprawionych w bojach sportowców z kategorii 50, 60, 70… wyglądało dość komicznie.
Na miejscu byłem chwilę po 6 rano. Dalej było ciemno i nie wiadomo było co jest i gdzie. Spotkałem na miejscu Antka i Krzyśka Dudzisa oraz kilku Polaków. Łyknąłem nospę i poszliśmy oddać rzeczy do depozytu. Tu się przyczepię do tematów organizacyjnych i napomnę, że na około 1500 startujących w zawodach, depozyt znajdował się w dość małym namiocie i obsługiwany był przez dwie osoby w tym pana na wózku inwalidzkim. Dość długo więc trwało, zanim ogonek się zorganizował i każdy wrzucił klamoty do namiotu. Podobnie było z toaletami. Było ich mniej niż mało a nawet mniej. Czas zaczął uciekać, kolkę nadal miałem a z toia wyszedłem o 6:55. O 7 rano był start. Wszystko na styk, ale bez stresu. Luźna noga była, więc nie przejmowałem się. Musiałem się jeszcze przepchać do przodu, co okazało się nie lada wyzwaniem, bo wszyscy byli bardzo mocno ściśnięci a kilku starszych francuzów dość ostro skomentowało, oczywiście w swoim języku, moje „ajm sory”. Cóż…
O 7 rano wystartowaliśmy. Żwawo i dość szybko. Wszyscy gnali na złamanie karku, co mnie lekko zaskoczyło. Tempo było mocne, ale nie myślałem, że aż takie, szczególnie że przede mną było sporo zawodników ze znacznie starszych kategorii wiekowych. Pierwszy km wyszedł uwaga w… 3’24. Szybciej w życiu maratonu nie otworzyłem. Cały czas niestety czułem ból w lewym podżebrzu i zaczęło mnie to już dość mocno niepokoić. Czwórka również pobolewała, ale wiedziałem że ją rozbiegnę, więc to miałem w miarę w głowie opanowane. Kolejny km 3’47, 42, 41, 40. Mięśniowo luz… Dalej kaemy wychodziły w 3’36, 42, 41, 42, 35. Co podkręcałem mocniej tempo, bardziej mnie przytykało i ból stawał się naprawdę dość silny. Myślałem, żeby zejść i tak też powinienem zrobić, ale liczyłem że prędzej czy później puści. 3’39, 34, 43, 41, 39, 36, 37, 45, 45, 44, 41 i 1:17:11 na połówce. Tu generalnie bieg się skończył a druga połówka była walką o przysłowiowy ogień. Szkoda, bo było z kim biec. Była grupa zarówno na 2:30, na 2:35, 36… 40 i na taki czas na jaki bym sobie wymyślił, ale nie mogłem biec, nie mogłem oddychać pełną piersią i postanowiłem dobiec do mety nie zostawiając zbyt dużo zdrowia w parku Parilly. Koniec i kropka. Dreptałem po cztery kilkanaście na kilometr i wtdreptałem 2:41:58. Ostatnie 100m na stadionie z zaciśniętymi zębami poleciałem dość luźno, dziękując kibicom i stanąłem za linią mety… Czułem się zmasakrowany, jakby mnie ktoś kijem do golfa…
Mocno spłycił mi się oddech, praktycznie nie mogłem pełną piersią oddychać a prędkość mojego poruszania się spadła do pół metra na godzinę. Było gorzej niż źle i de facto dzięki Antka doczłapałem się do namiotu medycznego. Tam wystąpił kolejny problem, ciężko było się dogadać po angielsku, ale udało się. Parametry życiowe były ok, dostałem więc paracetamol i coś przeciwskurczowego pod język. Trochę pomogło. Ból zmalał i po odleżeniu w namiocie jakiś 30 minut doszedłem do stanu pozwalającego na w miarę normalne poruszanie się ruchem jednostajnym prostoliniowym. Posiedziałem chwilkę z chłopakami i wróciłem do hotelu, znaczy się do nory. Gorąca kąpiel lekko pomogła z niwelowaniu bólu, ale dalej czułem mocny dyskomfort. Przespałem się i ruszyłem na miasto na obiad i na browar. Najśmieszniejsze było to, że chodziłem normalnie, nawet nie miałem zmęczonych nóg. Luz i swoboda. Czułem się jakbym przetruchtał dychę po 5 minut. Jedyne co przeszkadzało to ból z lewej strony i w sumie to by było na tyle…
W poniedziałek pojechałem TVG do Paryżewa, zaliczyłem ekspresowe zwiedzanie miasta, czyli katedrę Notre Dame, Luvr i Wieżę Eiffla. Niedługo wrzucę kilka fotek z tego wyjazdu.
Wracając jednak do mojej dziwnej przypadłości. Ból doskwierał mi całą niedzielę, poniedziałek, wtorek, środę. W środę poszedłem na trening, bolało dalej, ale skonsultowałem temat z lekarzem, który od razu wykluczył trzustkę. Na tapecie została odma płucna, ale to temat raczej również do odrzucenia, chociaż RTG zrobię, oraz nadwyrężenie, nadciągnięcie mięśni międzyżebrowych co składałoby się w pewną prawidłowość. Kilka razy po dość bolesnym „masażu powięzi” czułem właśnie w tym miejscu przez kilka dni lekki ból… Bardziej bolało z lewej, mniej z prawej strony. Padła też teza że to może mieć związek z częścią piersiową kręgosłupa i to mi znów zaczyna układać się w pewną całość… Muszę to wszystko ładnie poukładać i przegadać z moim lekarzem, jak wróci z urlopu.
Dwa zdania w temacie poziomu sportowego, który był dość wysoki. Przyczyniła się do tego dobra pogoda i szybka trasa oraz sami zawodnicy, którzy nie stanęli na linie startu przypadkowo.
WYNIKI
Men 35
1 Beda, Szabolcs, M38 Hungary 2:31:17.00
2 Lavendomne, Arnaud, M36 France 2:32:16.00
3 Supervia Pocino, M37 Spain 2:34:09.00
Men 40
1 Mercier, Christian, M40 Canada 2:28:42.00
2 Mouquet, Sylvain, M44 France 2:30:33.00
3 Wilson, Kerry-Liam, M44 Great Britai 2:31:01.00
Men 45
1 Plaza Benita, Migu M48 Spain 2:30:07.00
2 Rosa, Eusébio, M46 Portugal 2:33:01.00
3 Poch, Mike, M49 Germany 2:33:39.00
Men 50
1 Vázquez Sánchez, M53 Spain 2:32:18.00
2 Palandre, Yves M50 France 2:33:52.00
3 Perona, Jose, M51 Spain 2:38:39.00
Men 55
1 Dolbik, Ihar, M56 Belarus 2:42:56.00
2 Loeschner, Frank, M55 Germany 2:43:15.00
3 Maresca, Andrea, M56 Italy 2:44:32.00
Men 60
1 Trentin, Virginio, M60 Italy 2:47:08.00
2 Deram, Steven, M60 Belgium 2:48:52.00
3 Lahoz, Luis, M62 Spain 2:57:05.00
Men 65
1 Stolwijk, Cees, M65 Netherlands 2:59:52.00
2 Gentzik, Jean Clau, M65 France 3:00:49.00
3 Cichonczuk, Antoni, M66 Poland 3:01:09.00
Men 70
1 Girard, Georges, M71 France 3:17:51.00
2 Mourou, Maurice, M71 France 3:20:05.00
3 Lebediev, Dmytro, M73 Ukraine 3:25:39.00
Men 75
1 Barreneche Ríos, H, M76 Colombia 3:24:32.00
2 Clemens, Horst, M77 Germany 3:34:06.00
3 Taivassalo, Keijo, M76 Canada 3:38:12.00
Men 80 (jeden zawodnik)
1 Morawiec, Jan, M82 Poland 4:12:11.00
Z pozytywów… mięśniowo nic mnie nie ruszył ten bieg. Trzeba skupić się nad kolejnymi startami i pozbyć się tego cholernego bólu raz na zawsze i to nie za pomocą ketonalu czy diklofenaku lub innego chemicznego świństwa. W łykend czekają mnie dwa starty, zobaczymy czy pobiegnę na zaliczenie, czy będę się ścigał. Wszystko zależy od bólu, z którym muszę się uporać.
Czy przejąłem się mocno tym startem? Trochę pewnie tak, ale przez tyle lat uprawiania sportu przyzwyczaiłem się, że raz jest się u góry raz na dole i z każdej porażki należy wyciągnąć wnioski. Do tego startu byłem dobrze przygotowany, nic nie zepsułem żywieniowo, może lekko mogłem zmodyfikować trening a szczególnie ostatnie półtora tygodnia i w tygodniu startowym wrzucić lekki akcent, ale nie chciałem ryzykować ze względu na czworogłowy, który cały czas wydaje mi się, że „nie jest” czworogłowym… O czym myślę? O nerwie udowym… O tym skąd wychodzi i dlaczego akurat z tego miejsca, z którym mam największe problemy… Coraz bardziej skłaniam się ku temu, że to wina jakiegoś ucisku na nerw niż „wada” mechaniczna, bo nie ma ku temu żadnych sygnałów. Podobnie było rok temu… Co pomogło? Rower. Dlaczego… między innymi dlatego, że dzięki długim czasie spędzonym na siodełku rozciągnąłem kręgosłup… Takie chodzą mi po głowie myśli i coś w nich jest…
Nie zawsze, jak boli kolano to jest wina kolana…