Na sobotę zaplanowaną miałem wycieczkę do opuszczonej radzieckiej a później rosyjskiej osady – Pyramiden. W latach 1911 – 1998 osada znana była z wydobycia węgla kamiennego. W okresie jej świetności w tym jakże niegościnnym miejscu, mieszkało ponad 1000 mieszkańców. Funkcjonowała tu szkoła, biblioteka, sala gimnastyczna a nawet pływalnia, zapewniając mieszkańcom komunistycznego Związku Radzieckiego luksus i komfort, jak na tamte czasy. Zdobycie pracy w Pyramiden było powszechnie uznawane za awans społeczny i wiele osób właśnie tam chciało pracować. Po katastrofie lotniczej w 1996 roku, w której zginęło 141 osób z których większość stanowili pracownicy okolicznych kopalni oraz problemach finansowych rosyjskiej spółki osada została ewakuowana i zaczęła świecić pustkami… Nie mieszkał tam nikt i powstało tu swoiste miasto duchów. Po jakimś czasie ilość populacji wzrosła do jednego osobnika, potem do dwóch a obecnie przebywa tam (w miarę) na stałe 6 osób w tym Sasza, który był naszym przewodnikiem po tym niesamowitym arktycznym mieście. To tak w telegraficznym skrócie.
Wycieczka zaczęła się oczywiście sprzed hotelu, pod który podjechał autobus z przewodnikiem, który sprawdził listę obecności, odhaczył osoby wsiadające na naszym przystanku i ruszyliśmy po kolejnych turystów do dalszych hoteli. Tak tam się to odbywa, a ja byłem zestresowany, że nie znajdę portu i nie będę wiedział jakim statkiem mam płynąć. O to nie ma się co martwić.
Po objechaniu okolicznych hoteli i zabraniu wszystkich chętnych na rejs MS Billefjord do Pyramiden przez lodowiec Nordenskiöldbreen zalogowaliśmy się na w/w jednostce. Odbyliśmy szkolenie na wypadek niespodziewanej awarii i ruszyliśmy cała naprzód. Na górnym pokładzie nasz przewodnik opowiadał o tym, co będzie nas czekać, jakie lodowce i góry mijamy, jakie zwierzaki mieszkają w okolicy i stwierdził, że istnieje duża szansa zobaczenia misia polarnego.
Sam rejs przebiegał spokojnie, na początku trochę bujało, ale potem wraz z wpłynięciem w głąb fiordu woda uspokoiła się. Dookoła roztaczały się wspaniałe widoki a dookoła śmigały lokalne gatunki ptaków, z których jedyne jakie znałem to mewy. Po pewnym czasie załoga (tajska) rozpaliła grilla i zaczęła serwować przysmaki, w tym wieloryba i bodajże fokę o ile dobrze zrozumiałem.
W każdym razie było smacznie i mogłem w końcu najeść się do oporu. Jedzenia było po uszy. Następnie pocisnęliśmy w stronę lodowca Nordenskiöldbreen, który robił ogromne wrażenie. Nieopodal zacumowany był statek z którego ratownicy ćwiczyli podejmowanie osób z lodowca za pomocą śmigłowca. To była tylko jedna z atrakcji.
Największą był miś… Wszyscy szukali misia, kapitan, załoga, pasażerowie a miś, jak to miś schował się gdziś tzn. gdzieś. Okrążyliśmy wysepką i w końcu ktoś ujrzał białą maszerującą kropkę, która była długo oczekiwanym misiakiem. Chodził sobie po wyspie raz w górę, raz w dół, potem przycupnął i położył się. Był dość daleko, więc lepiej było go widać przez lornetkę lub przez teleobiektyw aparatu. Bez tego była to tylko mała biała ruszająca się kropka. W każdym razie tak, czy siak, miś był i można było odhaczyć ten punkt programu.
wszyscy szukają misia…
jest i ON!!!
MIŚ!!! Biały miś, biały miś…
Zatrzymaliśmy się tam jakieś 20 minut obserwując zwierzaka, potem popłynęliśmy dalej, do Pyramiden. Osada z oddali robiła niesamowite wrażenie… Stare rozwalone nabrzeże, kupa złomu, rozwalony szyb, stary żuraw a w oddali opuszczone budynki. Dookoła mgła, góry i skały… Dziwne miejsce.
Na brzegu czekał na nas odziany zimowy strój czerwonoarmisty przewodnik – Sasza, który mieszka tutaj i oprowadza turystów. Sasza oczywiście dzierżył strzelbę i na samym początku ostrzegł grupę, by maszerowała w zwartej grupie i za żadne skarny nie rozchodziła się samotnie na boki. Powód – niedawno spacerował tu miś a niecały rok temu głodny futrzak zrobił przez okno włam do hotelu i zrobił małą destrukcję. Sasza opowiadał, że spał wtedy piętro wyżej a jego ziomki byli zakwaterowani 3 kondygnacje wyżej. Misiak oczywiście wszystkich obudził i załoga musiała być czujna o przygotowana na działanie. Oczywiście do misia można strzelać jak zaczyna stwarzać bezpośrednie zagrożenie życia, w innym przypadku trzeba go tylko spłoszyć… Całe szczęście miś sobie poszedł ale narobił wiele szkód.
Wracając do osady. Zwiedziliśmy stare budynki, bibliotekę, salę sportową. Wszędzie walały się stare papiery, dokumenty i przedmioty porzucone przez mieszkańców, którzy opuścili Pyramiden. Na zewnątrz dumnie prezentował się pomnik a raczej popiersie Lenina oraz opuszczony plac zabaw, pływalnia, budynki mieszkalne czy szkoła. W wielu oknach widać było metalowe skrzynki, nie były to klimatyzatory, lecz lodówki, w których kiedyś mieszkańcy trzymali różne produkty spożywcze. W wielu oknach swoje gniazda zbudowały mewy, które darły się w niebogłosy podkreślając dziwny klimat tego miejsca. Uczucie ciężkie do opisania. Opuszczone miasto, mewy, stary zardzewiały plac zabaw, wokół góry, mgła i ciągłe uczucie, że ktoś z ukrycia obserwuje i śledzi każdy krok.
Piramida?
szpital – oczywiście opuszczony
popiersie Lenina przy hali sportowej
Na zakończenie udaliśmy się do hotelowego bufetu, gdzie można było walnąć przysłowiowego kielicha. Nie skusiłem się. Hotel… typowo socjalistyczny. Zupełnie jak u nas jakieś dwadzieścia kilka albo i więcej lat temu. W barze sprzedawała Rosjanka, ubrana jak w moskiewskim sklepie z wędlinami. Oryginalny widok. W mieście było jeszcze jedno ciekawe miejsce, coś na wzór budki telefonicznej z wielką słuchawką…
To było jedyne miejsce w osadzie, gdzie był zasięg GSM, ale nie zawsze, tylko jak miało się szczęście, więc jeżeli ktoś chce gdzieś zadzwonić, czy wysłać SMS, musi udać się w to miejsce i próbować szczęścia. Możliwość korzystania z netu jest również, ale w zupełnie innym miejscu, w okolicach szybu kopalnianego, który jak na całej wyspie sięga w górę a nie w dół. Taka sytuacja. Ciekawe miejsce i warto się tam wybrać a nawet zabukować hotel na dzień czy dwa. Oczywiście może nie ma tam zbyt wiele atrakcji, ale magia i niesamowitość tego miejsca na pewno wynagrodzi wszystkie trudy i nieudogodnienia. Jeżeli ktoś chciałby wybrać się na spacer i opuścić hotel samemu, choćby na krok, musi pamiętać o miśkach. Mogą być wszędzie i zaskoczyć w najmniej oczekiwanym momencie.
Prawie wszystko co było do zwiedzenia zwiedziliśmy i po swojskim „spasiba” zawinąłem się na pokład MS Billefjord i wyruszyliśmy do Longyearbyen. Podobno pojawił się w okolicy wieloryb, kilka osób go widziało, znaczy się ogon, ja niestety nie, ale i tak było fajnie. Po zacumowaniu w porcie autobus odwiózł nas do hotelu i po szybkim hamburgerowo ziemniakowo piwnym posiłku w hotelowym barze można było walnąć się spać, bo na niedzielę zaplanowana była kolejna, najbardziej hard, wycieczka.