Wylądowałem w jednym kawałku i nawet jakoś funkcjonuję, chociaż musiałem całkiem solidnie odespać dwutygodniowy urlop w jamajskim klimacie kładąc się po podróży w czwartek przed 23 a budząc się całkiem przypadkowo w piątek przed godziną… trzynastą. Tak bywa, taka sytuacja, chociaż całą ponad 10 godzinną podróż na trasie Jamajka – Niemcy przespałem w ciasnym Boeingu.
Jamajski maraton a dokładniej mówiąc Reggae Marathon był moim 24 biegiem na koronnym dystansie i wyszedł całkiem znośnie. Oczywiście zupełnie inaczej niż to planowałem, ale chyba dobrze zrobiłem, bo gdybym biegł zgodne z wcześniejszymi planami, bardziej bym go odchorował a tak… tragedii nie ma, chociaż jak jest pokażą najbliższe treningi. Odpowiedzą one na pytanie, czy Achilles nadaje się do wymiany, brzuch do zrzucenia a forma której i tak nie ma do jeszcze większej odbudowy niż powinno być. Nie ma jak pozytywne myślenie i optymistyczna wizja maratońskiej przyszłości i pełne szumu wkroczenie a raczej wbiegnięcie w dwudziesty szósty sezon biegowy… jak ten czas leci. Do dzisiejszego dnia, jak dobrze zliczę mam już 13 maratoński sezon na karku, 24 maratony w kopytach, w tym praktyczne tylko 2 przebiegnięte z czasem powyżej 3 godzin gdzie oba to kwestia przypadku niezależnego od poziomu formy i planów startowych… 25 lat biegania oraz 28 lat w (pseudo) wyczynowym sporcie… Nazbierało się tego dość sporo, ale jak to mawiał mój ŚP przyjaciel Adaś (świeć Panie nad jego duszą) „skończ pie<cenzura> oddaj gęś!” czyli przejdź pan do konkretów.
Tyle tematem wstępu.
Pierwotnie planowałem powalczyć w tym maratonie o czołowe lokaty. Kiedy przeglądałem, wyniki byłem pewien, że spokojnie pobiegnę poniżej 2 godzin i 40 minut i pewnie bym tego dokonał, gdyby nie posypał mi się cały sezon. Początek był do bani, ale o tym wiadomo, potem nieszczęsny Lyon i paskudna kontuzja, która wyeliminowała mnie na dwa miesiące, jakieś tam zebranie się do biegania i marny koniec Achillesa… czyli dupa w krzakach. W listopadzie przebiegłem 95 kilometrów i tak można by w skrócie opisać moje jesienne trenowanie. Dobrze, że kręciłem trochę na rowerze i pomoczyłem zadek w wodzie, bo inaczej byłoby gorzej niż źle. Tu sprawdza się trening do tri, w którym nawet jak coś odpadnie czy się urwie, można improwizować trenując inne tematy, jak pływanie czy rowerowanie.
Tydzień przed startem na Jamajce byłem na południu kraju, gdzie po Konferencji Szkoleniowej Organizatorów Imprez Biegowych w Polsce, gdzie prowadziłem wykład na temat zabezpieczenia medycznego imprez biegowych organizowanych przez Gdyńskie Centrum Sportu uciekłem na chwilę z kumplem z pracy w Karkonosze… Śląski Dom, Śnieżka, mróz, śnieg, wiatr… piękny temat. W niedzielę, jak ewakuowaliśmy się ze schroniska wiało tak, że łeb urywało a widać było na kawałek… to nie przeszkodziło by cztery dni później wysiąść z samolotu i zameldować się w temperaturze o jakieś 40 stopni wyższej… Taka sytuacja. Zero stresu, zero napięcia, totalny luzzzzzzzz… No Problem – jak to się mawia na Jamajce.
Na Jamajkę ruszaliśmy w środę 2 grudnia z Wolnego Miasta Gdańska aeroplanem do Franka nad rzeką i dalej prosto do Montego Bay na Majajce, znaczy się Jamajce. Squad był tym razem dość okrojony, bo lecieliśmy we czwórkę, czyli Iwona, Ania, Daniel i ja. Rodzinnie. Podróż minęła spokojnie. Lecieliśmy ciasnym Boeingiem, generalnie wolę Airbusy, ale z braku laku… Germanie dali zjeść conieco, i po 11 i pół godzinie lotu na linii Europa – Ameryka zameldowaliśmy się na płycie lotniska. Było ciepło a nawet cieplej. Było duszno i gorąco. Całe szczęście nie tak wilgotnie, jak w BKG…
…miało być sportowo biegowo, więc pominę temat transportu i kilku pierwszych dni, chociaż może nie. To pokaże moje amatorsko olewcze podejście do tematu królewskiego dystansu, który lekko mnie sponiewierał, gdyż popełniłem chyba wszystkie możliwe błędy, które można było popełnić.
Wylądowaliśmy, przeszliśmy przez kontrolę imigracyjną i wyszliśmy, oczywiście nie tym wyjściem co trzeba, z lotniska. Zaczęliśmy szukać naszego opiekuna, który szukał nas i mogliśmy tak szukać się w kółko albo jeszcze dłużej do czasu kiedy ktoś wpadł na genialny pomysł przedzwonienia do Tomka, który wydelegował Piotra. W każdym razie zadzwoniłem i ustaliliśmy, że Piotr już jest i nas szuka… szukaj wiatru w polu… mógł tak nasz szukać i szukać gdybym nie skumał się, że Piotr wydzwania do mnie, ale… miałem ustawioną opcję „nie przeszkadzać” w pewnych „nocnych” godzinach a że w Polsce była noc to ajfon odrzucał wszystkie rozmowy… tak więc było wesoło. W końcu się udało. Znaleźliśmy się. Piotr wyskoczył z biało czerwonym szalem i od razu zrobiło się swojsko, narodowo. To teraz chyba poprawnie polityczne stwierdzenie… Wbiliśmy się w busa i ruszyliśmy do hotelu w Negril, oczywiście pod prąd, bo ruch na Jamajce jest lewostronny.
Po drodze przerwa na rozprostowanie kulasów w okolicznym barze i nadrobienie płynnych zaległości… Oprócz słabego bo 4,7% Red Stripe od razu rzuciło mi się ziołolecznictwo by ganja, czytaj marihuana. Budka po środku drogi, starszy Jamajczyk, skręt, zioło, ogień… baku, baku… łelkom tu Jamajka… No problem! Ja man…
Dojechaliśmy do hotelu, rozpakowaliśmy manatki, odpaliliśmy klimę w hotelu, pokręciliśmy się chwilę wokół i poszliśmy spać. Tak zakończył się czwartek. W piątek rano rozruch… w oparach gandzi przy upalnym jamajskim słońcu. W pewnym momencie stwierdziłem, że przestaję biec i idę, bo nie było sensu się mordować. Oczywiście po drodze do hotelu miałem sporo propozycji od jamajskich chłopaków zajarania zioła czy zakupu, ale jako osoba niepaląca musiałem z wielkim bólem odmówić. Jeden z nich nawet zaskoczył mnie po polsku… „palić, palić…”. Mam pewne zasady, których się trzymam. Nawet na Jamajce.
Było upalnie, wiedziałem że będzie inaczej niż rok temu w BKG ale czy gorzej czy lepiej tego nie potrafiłem stwierdzić. W słońcu było hard, ale z drugiej strony nie było aż tak dużej wilgotności…. Po treningu śniadanku, smażing plażing, pływanko, spacerek po mieście, obiadek, spacerek do biura przez całe miasto, pasta party… przy którym makaronowe jedzonka na wszystkich zaliczonych przeze mnie maratonach wyglądały jak kolacja dla ubogich albo dla jeszcze uboższych… Sam nie wiem ile było stanowisk i rodzajów makaronów, kilkanaście, czy kilkadziesiąt… a może i więcej.
W życiu czegoś takiego nie widziałem i byłem pod mega wielkim albo i większym wrażeniem. RESPECT ! Jak się to na Jamajce mówi… nawet dla PP polecam każdemu wyjazd na ten bieg. To było coś nie z tej ziemi. Po PP taxi dokulaliśmy się do hotelu i odpowiednio się nawodniwszy poszliśmy spać… Daniel zostawił komórę w digi digi taxi i biedak musiał wracać i szukać go w czarnej jak sadza jamajskiej mazdzie. Udało się. Znalazł.
Budzik nastawiłem na sobotę rano a nawet raniej, na godzinę 3:00… ajutooooo! 3 banany, kawałek jakiegoś ciasta, 0,7l Vitargo i na start. Było ciemno i gorąco. Po drodze zabrał nas bus organizatora, którym dojechaliśmy na start… Żeby było śmieszniej, dalej nie miałem koncepcji jak biec a na dodatek rozdałem część swoich żeli Iwonie i Danielowi. Na trasę zabrałem więc tylko 2 żele i fiolkę magnezu, którego nigdy wcześniej nie próbowałem. Profilaktycznie zabrałem taśmę życia… całe szczęście nie przydała się… Przed startem połaziłem tu i tam, pofociłem się z lokalnymi pannami, z których większa większość miała bardzo słuszne gabaryty i nie powiem, że nie mogłyby startować w kategorii wagowej + 99kg… było to coś niesamowitego. Puszyste, pulchniutkie, soczyste panie z ogromnymi wdziękami i jeszcze większymi poduszkami powietrznymi były cudowne. Fakt, że zamiast biegać maszerowały dziarskim krokiem, ale co tam… Miłe, cały czas uśmiechnięte, wesołe i niesamowicie przyjazne. Tak pozytywnej atmosfery na starcie maratonu, gdzie równocześnie rozgrywany był półmaraton i dycha, nigdzie wcześniej nie widziałem. Było pysznie. Luz, fun, świetny humor i mega zabawa. Spiker cały czas podkreślał, żeby pamiętać o nawadnianiu i żeby uważać na słońce… była 5 rano…
…o 5:15 ruszyliśmy. Było ciemno, tłoczno i oczywiście gorąco a ja dalej nie miałem koncepcji jak biec. Postanowiłem zobaczyć, jak noga idzie i kierować się w 110% samopoczuciem. Otworzyłem po 4’27 potem było 4’13, 23, 19, 19. Pierwsza piątka w 21’37… cóż tempo raczej spowolnionego ślimaka, ale jak na tą dyspozycję, pogodę, bezformie to całkiem całkiem. Samopoczucie było OK, więc w mojej głowie powstał genialny plan połamania 3 godzin. Odważnie… Biegło się luźno. Kolejne km biegłem poniżej 4’15 i nie czułem jakiegoś wielkiego dyskomfortu. Kilka razy wprowadziłem pewien test, zmieniając sposób oddychania na nosem a nie ustami. Spokojnie mogłem przy tej prędkości wentylować się przez nos, więc było względnie bezpiecznie. Obawiałem się jednego o czym wiedziałem, że prędzej czy później nastąpi. Mianowicie o dyspozycję mięśniową oraz o wytrzymałość Achillesów. Nie było źle. Co do samej trasy, to była dość nudna, chociaż kolorytu dodawali lokalni mieszkańcy, którzy wystawali swoje samochody z których ¾ stanowiły wielkie głośniki z których leciała fajna muza, niestety powtarzała się, więc można było przewidzieć do będzie za jakiś czas na tym samym punkcie. Dość oryginalne wrażenie sprawiali mieszkańcy, którzy w kilu miejscach w dość znacznych grupach obsadzili trasę sprawiając że biegło się w obłokach reggae i marihuany…
Punkty z piciem, woda + tamtejszy izo, znajdowały się co 1 milę. Płyny były podawane w woreczkach, ręka w górę kto pamięta, jak kiedyś w sklepie można było zakupić taki napój w woreczku… co było bardzo fajnym rozwiązaniem. Napoje były zimne i można było spokojnie biec, pić, polewać się czy nawet włożyć taki woreczek pod czapkę. Świetne rozwiązanie. Piłem co milę. Na początku tylko wodę…potem nieznanej maści izo. No risk – no fun… całe szczęście nie miałem z tego powodu żadnej rewolucji czy kłopotów. Napoje wchodziły idealnie a na żadnym innym maratonie, na którym wcześniej nie startowałem nigdy nie wlałem w siebie takiej ilości płynów. Piłem, biegłem, biegłem, piłem… i tak w kółko. Na 15 km zameldowałem się po godzinie, trzech minutach i czterdziestu sekundach. Był luzzzzzz… Po około godzinie biegu wciągnąłem pierwszy żel. Dwudziestkę minąłem po 1:24:38 a na połówce gremlin pokazał czas 1:30:09. Był jakiś mglisty cień szansy, ale miałem to w nosie. Zaczynało powoli świtać i temperatura wzrosła… Dycha swoje przebiegła, czub z połówki był już na mecie, więc zacząłem powoli liczyć na którym miejscu byłem. 11, 7, 6, czyli nie było tak źle. Wiedziałem, że wejdę w pulę w kategorię czyli pudło będzie. Oby dowieźć je jak najmniejszymi siłami i nie wykitować gdzieś po drodze. To było celem. Na 30km miałem na budziku 2:06:39. Wciągnąłem ostatni żel i zaczął się maraton… zrobiło się jeszcze cieplej, kopyta bolały i było ciężko. Prędkościowo lekko zwolniłem do tempa szybszego rozbiegania, czyli 4’20-25 i tak trzymałem. Wiedziałem, że ostatnia godzina będzie najcięższa ale grunt to wbić sobie w głowę, że maraton ma 40km a reszta to dodatek. Stary sprawdzony sposób walki z kryzysem. Na 35km miałem czas 2:28:31 a na nawrocie na jakieś 4km przed metą doliczyłem się że zawodnik za mną ma starty ponad 50 sekund… więc byłem spokojny o dowiezienie piątego miejsca do mety.
Wtedy myślałem, że jestem piąty. Na jakiś km przed metą podbiegł do mnie Qzyn i przez chwilę ciągnął ze mną, dopingując mnie – dzięki! Gremlin lekko się pomylił i dystans wyszedł większy, ale… ostatnia prosta była moja. Zrobiłem mały szoł, wbiegłem na metę i okazało się, że byłem czwarty w generalce. Na metę wbiegłem czwarty a zegar zatrzymałem na 3:01:58 i można powiedzieć, że był to najwolniejszy maraton w karierze nie licząc tego, który biegłem w październiku 2007 roku w wiadomym celu… ale było warto.
Co do zabezpieczenia trasy, do czasu było jeszcze całkiem sympatycznie. Cała droga była tylko i wyłącznie dla biegaczy. Miło i bezpiecznie przestało się robić w momencie kiedy na trasę zaczęły wjeżdżać kolumny busów i autobusów… mimo, że teoretycznie każdy konwój pojazdów prowadzony był przez służby organizatora a sznur poruszał się dość wolno, to bieganie stawało się dość ryzykowne. Nie raz trzeba było zmykać na pobocze i być czujnym jak ważka a wszystko to w obłokach gandzi, marihuany i jamajskiego słońca. Kolorowo więc nie było, szczególnie że zmęczenie narastało z minuty na minutę.
Na mecie gremlin pokazał 31 stopni… w słońcu było więcej. Kilka dni później zanotowałem odczyt + 41 C… fakt że było południe, ale to pokazuje, jaka temperatura panowała na wyspie. Maraton ukończyłem, byłem umordowany okrutnie. Bolały mnie czwórki, oba Achillesy, które spuchły do rozmiarów łydki i byłem mocno wycięty.
Na masaż czekałem dobrą jamajską godzinę, czyli dłużej… aż do ceremonii dekoracji, kiedy to wyczytany do tablicy zerwałem się z łóżka do masażu wprawiając w osłupienie moją masażystkę… na podium wskoczyłem a raczej wdrapałem się boso… butów nie zdążyłem założyć. Dość komicznie to wyglądało, szczególnie że podium było czarne, nagrzane do granic możliwości, więc po raz kolejny musiałem zrobić dobrą minę do złej gry… W każdym razie dostałem nagrodę za 2 miejsce w kategorii wiekowej „masters” a żeby było śmieszniej, orgowie walnęli się z pucharami, co zauważyłem w hotelu, i otrzymałem nagrodę za półmaraton… obiecali mi podesłać poprawioną grawerkę… zobaczymy, jak to wyjdzie w praniu…
Po maratonie busikeim do hotelu i do wyrka… musiałem swoje odchorować. Dobrze, że nie puściłem pawia i nie zasłabłem. Jakoś o dziwo bezboleśnie, z pominięciem Achillesów, przeszedł ten maraton. Jeszcze dwa zdania w temacie suplementacji. Jak pisałem wyżej wciągnąłem dwa żele – o dwa za mało i fiolkę magnezu w płynie. Od ponad tygodnia przed startem mocno ładowałem się magnezem i hydrosaltami i w tym temacie nie odpuszczałem ani na chwilę. Carboloadingu nie robiłem. Jedynie w czwartek i w piątek piłem więcej vitargo ale żywieniowo wszystko miałem głęboko w nosie. Takie było moje podejście do tego biegu. Iwona się dziwiła, Daniel z Anką również, że nie siedzę w hotelu i nie odpoczywam ładując się węglami, ale szlajam się po mieście i po plaży wcinając jerk chicken popijając Red Stripe… Taka sytuacja.
Tu mała konsternacja i małe zamyślenie, przemyślenie, wniosek czy spostrzeżenie… Większa część moich maratonów, w sumie to praktycznie wszystkie w których biegłem mocno, ścigając się z przeciwnikiem czy z czasem kończyły się za linią mety stanem odmiennej świadomości… znaczy się chęcią wyczyszczenia żołądka z resztek tego co tam zalegało najczęściej drogą przez usta, lekkim odcięciem umysłu, świadomości i stanem, który dość ciężko nazwać stanem po maratońskiej euforii. Zazwyczaj myślałem o prysznicu, herbacie miętowej, wyrku i śnie… O czym to świadczy? O tym, że prawie, prawie, prawie… udawało mi się doprowadzić do wysiłku w którym organizm mówił basta! Stop! Jeszcze chwila i trzeba będzie zrobić twardy restart… Nigdy niestety nie udało mi się a może i … stety… do stanu kiedy padłbym na cycki leżąc i kwicząc na linii mety mówiąc sobie „chłopie, dałeś z siebie nie 100, nie 110 ale 120% mocy”… tego niestety jednak żałuję. Żałuję że nie miałem nigdy startu do przysłowiowego odcięcia… szkoda, bo wg mnie świadczy to o tym, że zawsze był jakiś zapas, bufor, który można było wykorzystać i urwać jeszcze kilka, kilkanaście a może więcej sekund… Pamiętam start we Franku z 2011 roku, kiedy na metę wbiegła Austriaczka Andrea zamykając zegar na około 2:32 albo 2:33, gdzie po przekroczeniu linii mety puściła spektakularnego pawia na czerwony dywan po czym z lekka osunęła się na ziemię. Może nie brzmi to pięknie i nie wygląda różowo w świetle fleszy, ale pokazuje że organizm został wyeksploatowany na maxa… Rok temu po tajskim maratonie praktycznie dwa dni dochodziłem do siebie, teraz całe szczęście na powrót do używalności wystarczył niecały dzień… chyba się jednak obijałem.
…to był dobry bieg, nie wiem do dziś czy dobrze zrobiłem porywając się na start w nim i narażając Achillesa na większy uraz, ale kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana, chociaż w pewnych okolicznościach warto być abstynentem. Dobrze, że udało się wskoczyć na podium a co najważniejsze zaliczyć kolejny maraton na kolejnym kontynencie. Zaliczona jest już Europa, Azja i Ameryka Północna… w niedalekich planach jest Australia, Biegun Północny – chociaż do kontynentów on nie należy, ale co tam a reszta świata… stoi otworem.
…180 stopni na opak, czyli tak zapowiadał się najbliższy dwu tygodniowy urlop w jamajskiej krainie, gdzie przewodnim hasłem jest NO PROBLEM !!! Część (na) turystyczna niebawem…