W sobotę wstaliśmy rano, znaczy się po 10 i pomaszerowaliśmy do sklepu i do biura zawodów po pakiety startowe, dodam że pakiet kosztował w pierwszym terminie 550 NOK, czyli dość sporo jak na europejskie półmaratońskie realia, ale taki mamy klimat. Niestety Norwegia jest piekielnie droga, w każdym razie jak na moją kieszeń. W biurze, jak w biurze. Szału nie było. Lista startowa, mały sklepik z cenami, które powalają na kolana… np. świetna kamizelka do biegania firmy Trimtex za 1000 NOK, czy techniczna koszulka za 300 NOK, kilka miejsc do odbioru pakietów startowych i sporo ludzi. Bez stresu, na luzie. Fajnie i sprawnie.
Szybko załatwiliśmy temat i wróciliśmy do apartamentu na śniadanio-obiad. Było południe i zaczęło powoli się ściemniać. Słońca oczywiście nie było, bo o tej porze roku schowane jest gdzieś daleko w oddali albo jeszcze dalej. W każdym razie makaronik z tuńczykiem, kukurydzą i fasolą wchodził idealnie. Pychotka. Czas do startu, który zaplanowany był na 15:00 przeznaczyliśmy na odpoczynek i kombinacje alpejskie w czym pobiec. Było generalnie ciepło, może – 5, ale trochę wiało. Jako że nie przewidywałem osiągania prędkości ponad świetlnych to wolałem się ubrać cieplej niż za lekko. Tak też zrobiłem i lekko przekombinowałem. Na grzbiet wrzuciłem 3 warstwy w tym ciepłego t-shirta, ciepłą bluzę z długim rękawem i na to jeszcze jedną, również ocieplaną. Na dół ocieplane geterki, kompresyjne skarpetki i Kinvary. Na łeb buffa + czapkę. Komplet uzupełniłem rękawiczkami. Teraz wiem, że na grzbiecie wiozłem o jedną warstwę za dużo, ale mądry Polak po szkodzie.
Wyszliśmy z bałaganu około 14:45 a na dworze panowały egipskie ciemności… Temperatura była całkiem ok, lekko wiało a nawierzchnia, jak nawierzchnia w Norwegii. Śnieg i żwirek. Potruchtaliśmy na start, który znajdował się na głównej ulicy. Było kolorowo, wszędzie świeciły neony, kolorowe światełka i było czuć magię północy i północnego biegania. Żeby było weselej podczas biegu kręciłem reportaż kamerą TomTom, który obecnie dostępny jest w serwisie MaratonyPolskie.pl więc relacja z samego biegu jest dość obszerna.
Wracając jednak do samego startu, to stanąłem w 3 albo 4 linii, żeby nie tarasować szybszych zawodników i z ekscytacją czekałem na start. Plan na sam bieg był prosty. Bawić się dobrze to primo, nakręcić fajny materiał – secundo i na szarym końcu liczył się czas. Postanowiłem trzymać 4’/km czyli w tym przypadku porządny drugi zakres i nie ugotować się na maxa. Taki był plan. Ruszyliśmy… i po chwili rozwiązał mi się pierwszy but, prawy. Chciałem się zatrzymać, ale po chwili stwierdziłem że zobaczę ile km dam radę biec z rozwiązanym butem. Odpowiedź poznałem na mecie – 21km. Biegłem z jakąś grupką, potem z inną aż po kilku km skrystalizował się pociąg, którego zostałem maszynistą. Było śmiesznie bo rozprowadzałem grupę, gadałem do kamery, miałem rozwiązanego buta i było mi gorąco. Piątkę minęliśmy z czasem 20:05, czyli po 4’01/km. Było ok, ale żaden z chłopaków którzy siedzieli mi na plecach nie kwapił się, żeby dać zmianę. Podobnie było dalej, na kolejnej piątce, gdzie na 10 km zameldowaliśmy się po 39 minutach i 56 sekundach. Ech… tempo turystyczne a tu człowiek zmachany i spocony jak prosiak. Chwilę po dziesiątym km był nawrót i trasa zaczęła prowadzić z powrotem do miasta a ja na plecach jak miałem sznurek chłopaków tak miałem. Bałem się zerwać, bo jeszcze z formą jestem daleko w polu i mogłoby się to źle skończyć. Na około 12 km rozwiązał mi się drugi but, więc biegłem w dwóch rozwiązanych butach a do mety miałem jakieś 9 km. W pewnym momencie z grupki wyrwał się jeden zawodnik i zdecydował się wyjść na czoło, pod wiatr. Niczym samotny wilk… po niecałych 200 m dał mi ręką znak, żebym go zmienił. Cóż, pewnie się zmęczył samotną walką z wiatrem na odcinku dwustu metrów. Kozak. Na 15 km zegarek pokazał 1:00:35, czyli tempo było w miarę. Kawałek dalej z grupki wyskoczył nowy zawodnik i zaczął odchodzić. Poszedłem za nim i we dwójkę kulaliśmy się do samego końca. Trochę on poprowadził, trochę chował się za plecami, trochę biegł obok. Zmęczyłem go mocnymi podbiegami i rwanym tempem, kiedy zwalniałem i przyspieszałem. Dwudziesty kilometr minęliśmy po 1 godzinie, 21 minutach i sekundzie. Postanowiłem przyspieszyć i obserwować rozwój zdarzeń. Udało się uciec a ostatni km pokonałem w 3’33… cóż kiedyś z taką prędkością biegałem maraton, ale może lepiej tego nie komentować.
Zegarek na mecie pokazał czas 1:24:44 i finalnie zająłem 13 miejsce, w sumie to 14 bo minęła mnie jedna kobieta. W klasyfikacji wiekowej byłem 7. Średnie HR wyniosło 181, czyli zrobiłem porządny drugi zakres. Zwycięzca nabiegał 1:13:34, drugi 1:14:48 a trzeci 1:15:21. Tyle niestety bym nie pobiegł, nawet jakbym się sprężył, jak sprężarka, ale teoretycznie podium w kategorii wiekowej mogłoby być, gdyż trzeci miał 1:20:35 a tyle spokojnie bym poleciał, ale nie poleciałem.
W każdym razie dobiegłem, przeżyłem, Achilles dostał mocno w kość, ugotowałem się, ale uczestniczyłem w świetnej imprezie, którą bardzo mocno polecam. Iwona również dobiegła w jednym kawałku, w tempie konwersacyjnym z nóżki na nóżkę zwiedzając na biegowo Tromso. Było świetnie. Po biegu udaliśmy się na ceremonię dekoracji oraz na uroczystą kolację. Było co jeść… To był udany bieg.