Pierwszy weekend lutego spędziliśmy z Iwoną w Łebie. Plan był startowo – treningowy, przynajmniej w moim wykonaniu, Iwona podeszła do tematu bardziej relaksacyjnie i jak zawsze mocno mi kibicowała. Do Łeby wybraliśmy się z naszymi znajomymi, Anią, Bartkiem i ich łobuzami, Ignacym i Leonem, czyli z rodzinką z Cedrowego Dworku, gdzie wszystkich serdecznie zapraszam.
Plan wyjazdu był prosty. Piątek – wieczorne rozmowy o starych polakach, sobota – start w półmaratonie, sauna, pływanko, BnO, niedziela – trzydziestka i powrót do domu. Czyli sportowo, startowo, treningowo, rekreacyjnie. Typowe odstresowanie się i odprężenie w nadmorskim klimacie. Piątkowy wieczór minął bardzo szybko a w sobotę nadszedł dzień startu… Startu typowo treningowego, bieganego tylko i wyłącznie na puls oraz na samopoczucie. W sumie to odwrotnie, na samopoczucie i na puls, w tej kolejności.
Pogoda była idealna, chociaż jak to Romek Toboła, etatowy komentator, stwierdził – jak dla mnie było za ciepło. W sumie to planując ten start oczekiwałem śniegu, lodu i zimowej aury a była… wiosna. W każdym razie plan był taki, by biec w widełkach 180 – 185 i nie szaleć. Nie przemęczać się i nie zostawić tam wiele zdrowia, szczególnie że trasa biegu wiodła lasem, częściowo przez leśne wydmy, gdzie podłoże dawało wiele do życzenia. Noga nie miała grzebnięcia i ciężko takiemu klopsowi, jak ja byłoby utrzymać wysoką prędkość. Start zaplanowany był na godzinę 12:00, więc na rozgrzewkę ruszyliśmy o 11:30. Niecałe 2km truchtu, chwila sprawności, krótki wywiad dla MaratonyPolskie.pl TV
Na który serdecznie zapraszam. W południe wystartowaliśmy… było kilku mocnych chłopaków, więc chcąc czy nie chcąc już na starcie wiedziałem, który będę na mecie…nie żeby nie było, że nie szanuję przeciwników, czy że jestem taki a nie inny pewny siebie, ale praktyccznie zawsze wiadomo kto jest na ile i kto może wygrać a kto nie. Nie inaczej było tym razem. W ciemno obstawiłem całą piątkę na mecie i nie pomyliłem się ani trochę.
…ruszyliśmy. Przez kilkaset metrów stawka była klarowna a w niej Marek Kowalski, Andrzej Rogiewicz, Paweł Pietraszkę, Michał Czapicki i potem reszta stadka… Chłopaki ruszyli a ja spokojnie patrząc się na pulsometr dreptałem za nimi. Nie miałem zielonego pojęcia po ile minut na km biegnę, liczyło się samopoczucie i puls. Do 5 albo 6km trzymał się mnie jeszcze Konrad, ale potem zostałem sam i z nóżki na nóżkę pokonywałem leśną trasę. Biegło się luźno, tempo było komfortowe – mocno treningowe, nawierzchnia ciężka, góreczki dość wymagające, ale było fajnie i sympatycznie. Na około 9,5km znajdował się ponad 500 metrowy podbieg pod latarnię morską Stilo, gdzie usytuowany był półmetek trasy. Tam szybko oceniłem jaką mam przewagę nad kolejnym zawodnikiem, oceniłem jak on wygląda wizualnie (widać, czy ktoś biegnie na oparach, czy ma luz…) i puściłem się mocno z górki…
To był bardzo dobry trening. Nie ujechałem się, miałem duży zapas pod butem i na spokoju, w jednym kawałku dobiegłem do mety. Wygrał Marek przed Andrzejem, Pawłem i Michałem, czyli tak jak na początku obstawiałem.
Oczywiście nie było tak, że nie zmęczyłem się wogóle, godzina i dwadzieścia cztery minuty biegu w porządnym drugim zakresie po ciężkiej trasie weszło w nogi. Wiele osób jest zdziwonych moim wysokim pulsem, tak mam i nic na to nie poradzę. Potrafię bez problemu wkręcić się na 201 bpm, pracować dość długo na > 190 albo biegać rozbiegania na 140. Spoczynkowe w granicach 40 pokazuje, że serducho potrafi pracować w różnych przedziałach.
Powyżej wycinek z badań wydolnościowych robionych w ubiegłym roku, kiedy byłem ciut lepiej wytrenowany niz teraz. Jak widać na załączonym obrazku… no właśnie. Wszystko jasne i przejrzyste… Po biegu i obiadku nadszedł czas relaksu, czyli sauenka, pływanko i regeneracja. Tego było mi trzeba bo w niedzielę czekało mnie długie rozbieganie, czyli zwiedzanie okolicznych lasów, pól i łąk.
Niedzielny poranek zaskoczył mnie piękną pogodą. Było cieplutko, jak na luty oczywiście, prawie nie wiało, świeciło słoneczko, więc zapowiadał się idealny dzień na trzydziestkę. Nogi były luźne, nic nie bolało, nie byłem pospinany i wszystko pracowało jak dobrze naoliwiona maszyna. Ruszyłem czerwonym szlakiem, częściowo po trasie, którą prowadził listopadowy Duathlon na wydmach, w którym brałem udział.
Było błogo… biegło się swobodnie. Gremlin pokazywał czasy po okoł 4’40-50/km, czyli przysłowiowy luz w kroku a krajobrazy dopełniały resztę. Czas mijał bardzo szybko, kilometry gnały jeszcze szybciej. Momentami jak zapominałem się, prędkośc wskakiwała na 4’30 i szybciej… trzeba było więc się mocno hamować.
Po niespełnu 20 km dobiegłem do latarni morskiej Stilo, która niestety była zamknięta i obiegłem ją wokoło robiąc kilka fotek na pamiątkę, następnie puściłem się w dół i obrałem kierunek – zachód. Niestety lekko się pogubiłem i po pewnym czasie skończyła mi się droga, więc musiałęm improwizować ponad 2 km na przełaj… przez wydmy, piach, las , po bezdrożach. Zupełnie, jak w czasach ścigania się w BnO. Było super.
Wyszło całkiem sympatyczne 31 km rozbiegania ze średnią na kilometr 4’44. To był bardzo dobry trening i bardzo dobry i owocny weekend. Oby takich było więcej. Najbliższy tydzień zapowiada sie bardzo pracowicie, w sobotę organizujemy dużą sportową imprezę w Gdyni, czyli Bieg Urodzinowy, do którego zgłosiło się ponad 5 tysięcy osób… będzie co robić.
Walka trwa !