Cztery stówki pękły w lutym i fajnie. Był to bardzo dobrze przepracowany miesiąc, chociaż mógł być lepiej, ale zawsze można narzekać i gdybać co by było, gdyby nie było… Trochę planów pokrzyżowało zdrowie, kilka razy miałem wielkiego lenia i wolałem zostać w domu zapychając się czekoladą niż iść na trening. Dobrze mi z tym i nie mam wyrzutów sumienia.
W lutym zrobiłem 20 treningów biegowych, patrząc w kierunku treningu, nie aktywnośći ruchowej w postaci marszo biegu będącym treningiem personalnym, ale zaplanowanego procesu, który miał mieć coś na celu i stosowany w odpowiedniej kolejności miał prowadzić do poprawy wyników i rozwoju formy. Trochę zagmatwane to, co napisałem wcześniej, ale nie chce mi się już tego edytować i myśleć nad tym. Pewnie Qzyn znów mi napisze, że porobiłem „palcówki” i coś jest nie gramastylistycznie czy jakoś tak… lacha z tym.
Wracając jednak do sedna tematu. Do lutego, to zrobiłem jeden start kontrolny, czyli połówkę w Łebie, z której jestem bardzo zadowolony. To był bardzo dobry trening. Trzy razy, chociaż miało być cztery razy, pokonałem granicę 30 km. Zrobiłem 50 km solidnego „męskiego” drugiego zakresu, 28 km crossu, jedną mocną zabawę biegową i trochę siły. Lekko improwizowałem i można powiedzieć, że solidnie przetrenowałem tak jak chciałem „prawie dwa tygodnie”, chociaż prawie robi wielką różnicę. De facto to nie przetrenowałem tak, jak planowałem… ani jednego tygodnia. Cóż… życie, tak bywa i nie ma co płakać.
Skupić chciałbym się jednak nad dwoma ostatnimi tygodniami, z których jestem w 88 % zadowolony. Tydzień 15 – 21.02, czyli siła zróżnicowana, dobry ciągły w lesie, luz, mocna zabawa biegowa, siła zróżnicowana z podbiegami, mocny cross… i dwa dni przerwy… Tydzień zamkknięty z liczbą 93 km. Fajnie biegało się cross i ciągły, gdzie wchodziłem na całkiem dobre prędkości. Gorzej było z lewą łydką, w której coś dość mocno zaczęło spinać i nie było komfortu. Był ból i dyskomfort, czyli… dwaj przyjaciele biegacza. Całe szczęśćie jest Maciek pod nosem, który sprawnie doprowadził moją nogę do stanu używalności i mogłem przerobić kolejny tydzień, z którego jestem dumny, chociaż to wielkie słowo… Tydzień zamknąłem z liczbą 151,5 km i był on pewnego rodzaju akumulacją zmęczenia i pracy na dużej objętości. Zrobiłem trzy długie rozbiegania, w środę 20 km, piątek 25 km, niedzielę 33 km gdzie każde z nich zaczynałem sporą premią górską. W środę było to 9 km pod górę, w piątek około 11 a w niedzielę około 13 km. W między czasie w czwartek biegałem 14 km mocnego crossu po 4’11/km a w sobotę sprawdzian na 16 km (godzina) gdzie pierwotnie zakładałem prędkośc w okolicy 3’50/km. Ten trening biegałem na czarnej drodze od 4 do 0 następnie do 8 i do 4. Oczywiście po górkach. Wyszło pysznie, chociaż odpaliłem za monco na poczcątku i późnej lekko czułem to w łydkach. Wyszedł brak obiegania na szosie i na „takich” prędkościach, ale cyferki pokazały miejsce, w którym jestem. Średnie tętno wyszło 173! Zakwaszenie 3,0 mmol/l a prędkość 3’48/km. TE wyszedł 4,1… Wszystko to na zmęczeniu i na dość dużej objętości. Jest git. Całość zamknąłem 33 km leśnym, górskim rozbieganiem, gdzie zaczynałem, jak i kończyłem porządną premią górską.
Lekko mnie sponiewierał ostatni podbieg, ale cóż… musiałem mocno popracować na zmęczeniu i skumulować w jedno kilka długich i ciężkich akcentów. Generalnie w tym tygodniu zrobiłem 30 km WB2, 14 km crossu, czyli 44 km mocnego biegania i 78 km rozbiegań po górach. Reszta to otoczka i dopełnienie…
To był dobry miesiąc i dobry tydzień. Wiem gdzie jestem, wiem nad czym muszę pracować i jak dołożyć do pieca, żeby przeżyć 9 kwietnia na biegunie…