Już był w ogródku, już witał się z gąską a tu trach, łup, pęc, bach i wyszło, jak wyszło, że w sobotę zamiast stanąć na starcie North Pole Marathon 2016 stanąłem w Poznaniu na Targach Sport Expo, podczas których opowiadałem, jak nie wystartowałem w tym maratonie… To tak w telegraficznym skrócie, bo cały wenezuelsko norweski tasiemiec rodem z horroru pojawiał się na fejsie i apdejtował w tempie biegu misia polarnego, czyli dość szybko…
Wyszło, jak wyszło i nie ma co pluć sobie w brodę, bo wpływu na tą całą sytuację nie miałem i nic na to nie poradzę… życie. Trzeba to wziąć chłodno na klatę i ogarnąć temat w przyszłym roku…
Bieg zaplanowany był na sobotę, 9 kwietnia. Organizator zasygnalizował, że termin może ulec zmianie, więc warto sobie zabukować hotel na dłużej oraz wykupić opcję bezpłatnego przebukowywania lotów na kilka dni w przód. Idąc tym tropem zarezerwowałem hotel do 12 kwietnia i na ten sam dzień wykupiłem bilet na powrót z Longyearbyen do kraju. Było to teoretycznie bezpieczne rozwiązanie, gdyż maraton miał być w sobotę a w niedzielę mieliśmy wracać na wyspę, więc miałem teoretycznie cały poniedziałek i pół wtorku zapasu, gdyby jednak coś się nieprzewidzianego wydarzyło… Gdyby…
Zacznijmy jednak od początku, kiedy to we wtorek władowałem się w samolot i obrałem kierunek Oslo. Chwila w powietrzu i już byłem na lotnisku Oslo Gardermoen, gdzie wbiłem się w bus i podjechałem do hotelu. Zapomniałem, wcześniej jeszcze na lotnisku w GDA dowiedziałem się, że moja walizka poleci od razu na Spitsbergen. W sumie nie byłoby w tym nic dziwnego, może to moje gapiostwo, może nie, ale czas oczekiwania na lotnisku w Oslo wynosił ponad 10 h więc dlatego wybrałem opcję hotel w Oslo, myślałem że walizka będzie ze mną nocować. Dobrze, że miałem ze sobą bluzę, rękawiczki i polar, bo zbyt ciepło to na dworze nie było. W hotelu, jak w hotelu. Bez szału. Poczytałem gazetę, przeczytałem książkę, pooglądałem BBC, zjadłem kolację i poszedłem spać. W środę rano śniadanie, autobus, odprawa paszportowa, gdyż lecąc na Spitsbergen trzeba mieć paszport, mimo że Norwegia leży w Schengen i w końcu ruszyłem na północ. NORDLAND !!!
W samolocie zauważyłem sporo sportowców. Plecaki z zawodów, koszulki sportowe, obuwie biegowe. Było widać, że wiele osób nie leci na Svalbard gapić się na misie czy karmić renifery, ale na coś bardziej hard. Po małym opóźnieniu wylecieliśmy i jakoś przed 14 zameldowaliśmy się na lotnisku w Longyearbyen.
Fota z misiem, tradycyjne selfi ze znakiem i przywitanie z organizatorem oraz uczestnikami maratonu, którzy przylecieli tym samym lotem. Tak wyglądały pierwsze chwile spędzone na lotnisku. Sielsko, anielsko i spokojnie. Podjechaliśmy do hotelu, oczywiście Coal Miners Cabin, gdzie się zabukowałem, ogarnąłem i poszedłem na trening. Ruszyłem spokojnie, w górę, w kopnym śniegu, pofociłem, zbiegłem do miasta i wróciłem do hotelu. W sumie nabiegałem dyszkę po której poszedłem na kolację. Hamburger z renifera, ziemniaczki i piwo…
Zaczęło się zdrowe maratońskie jedzenie… Do startu jednak miałem jeszcze trochę czasu, więc carboloading miałem w planie zacząć od środy wieczora. Środa, czwartek, piątek – ładowanie węglami. Bo start w sobotę… teoretycznie. Na wyspie było stosunkowo ciepło. Chmury były dość nisko, więc temperatura oscylowała w okolicy – 6 C. Ganiałem więc w dwóch bluzach i polarku. Było ok. Środa minęła szybko i nawet nie zauważyłem, kiedy zaczęło się ściemniać… Ściema… Tam o tej porze roku 24h/24h jest jasno jak w dzień. W czwartek rano śniadanko i pierwsze dłuższe pogawędki z międzynarodową ekipą które trwały dobre dwie godziny. Po śniadaniu trening, focenie znaków i miasta, hotel, miasto, pizza (carboloading) i na 17:00 na pierwszą odprawę techniczną do Radisona.
Było miło. Poznałem tam Anię, maratonkę z Polski oraz wielu wykręconych biegowych wariatów z całego świata. Zajebista ekipa. Super ludzie. Organizator przedstawił resztę załogi, omówił przebieg imprezy, pokazał kilkanaście slajdów z ubiegłych lat, filmik, po którym nastąpiła prelekcja lekarza który również pokazał foty odpadających członków i odmarzniętych stóp z pęcherzami wielkości piłki i zapanowała swojska atmosfera. Oczywiście każdy z biegaczy został wyczytany i każdemu został wręczony pakiet startowy. Ja dostałem numer 45.
Koszulka techniczna z krótkim rękawkiem, koszulka bawełniana z krótkim rękawkiem, koszulka startowa na ramiączkach, pasek na numer startowy oraz worek. Na koniec grupowa fota i to tyle było z miłych i fajnych informacji…
dowiedzieliśmy się, że dzień startu został przełożony ze względu na szczelinę, która powstała w pasie startowym i nie można lądować ani startować. Termin biegu przesunięto więc z soboty na wtorek. Teoretycznie wtorek, więc zrobił się problem. Trzeba było pomyśleć co z tym wszystkim zrobić. Na kiedy przebukować samolot, do kiedy przebukować hotel i jak to wszystko sobie poukładać. Problem tkwił w tym, że na wyspie jest sezon a baza noclegowa jest bardzo skromna i kurczy się w zatrważającym tempie. O rosnących cenach lepiej nie wspomnieć… W każdym razie w sobotę miał być kolejny briefing i tam mieliśmy się więcej dowiedzieć a przede wszystkim poznać odpowiedź na pytanie „kiedy”. Do tego czasu trzeba było sobie jakoś zorganizować czas, więc po pierwszym spotkaniu w dużej międzynarodowej grupie odwiedziliśmy jedną z najsławniejszych restauracji Huset, gdzie miałem przyjemność zjeść kiełbasę z renifera, która smaczna wcale nie była, ale ekipa była przednia.
Ludziska z całego świata, w przeważającej większości dość majętni i rządni wrażeń i atrakcji. Rejsy statkiem, przejażdżki psimi zaprzęgami, skuterami i takie tam. Codziennie coś nowego i ciekawego. W sumie to wcale im się nie dziwię, bo jak tu się jest, to trzeba korzystać i wydawać NOKi, czyli norweskie korony a ceny tu do najtańszych nie należą. W piątek dałem się namówić na wypad skuterami śnieżnymi „za miasto” a dokładniej na wschodnie wybrzeże, ale o tym już było w poście o niedźwiadkach. Wracając jednak do tematu hotelowo samolotowego, to finalnie za pomocą Bartka udało mi się przebukować samolot na czwartek 14 go i zarezerwować ten sam hotel, co miałem na dwie kolejne doby. Okazało się to niestety dość kosztowną zabawą, bo w samolocie nie było miejsc w klasie ekonomicznej, tylko w lepszejszej, a w hotelu najtańsze pokoje były już wyprzedane i zostały te lepsze. Suma summarum taki manewr uszczuplił mój budżet o niecałe 3 tysiące pln. Witamy na Spitsbergenie…
Nadeszła sobota, dzień kota a na Spitsbergenie posiadanie kotów jest zabronione. Można mieć psa, rybki, ale kota nie. Śniadanie, trening i krótka pogawędka z rodakiem, który siedzi na wyspie od 31.03 a na Barneo miał lecieć 2 kwietnia… Dziś mamy datę 9.04 a nikt nie wie… kiedy. Dziś się jednak okaże… Zjadłem liofka na obiad z kisielkiem, czyli jedzenie z paczki, tzw. żywność liofilizowana i poleciałem do miasta na briefing. Oczywiście pomyliłem godziny i zamiast na 19 przybiegłem do Radisona na 17… Powłóczyłem więc nóżętami dalej, po mieście, po sklepach i de facto wylądowałem w knajpie na makaronie, bo miałem ssanie nie z tej ziemi. Nie ma jak profesjonalne podejście do maratonu… życie.
Asia Invasia – Poland Alcoholand… czyli polsko, tajsko, rosyjsko, amerykańska ekipa – I LOVE YOU FRIENDS !!!
Godzina 19:00 odprawa… i cóż… Hjuston a raczej …Москва у нас есть проблемы !… Wszyscy byli w blokach i gotowi do startu w poniedziałek, ale drugi pas startowy trafił szlag i niestety… nikt nie potrafi powiedzieć kiedy maraton dojdzie do skutku. Czy w środę, czy w czwartek czy w sobotę a może niedzielę. Trach, bum, łup i pozamiatane. Teoretycznie… obóz będzie gotów na przyjęcie maratończyków w okolicy 17 kwietnia… a przypomnę, że decyzja ta zapadła w niedzielę 10 go. W czym generalnie tkwi problem? Dlaczego te pasy pękają? Ciepło. Robi się ciepło. Słoneczko coraz mocniej grzeje, lód się coraz mocniej topi i jest jak jest. Tak zwane ocieplenie klimatu. Były dni, kiedy na biegunie w grudniu było 0 C, a normalnie jest tam – 40, – 50, – 60 C…Ech… kolejny apdejt na fejsie, kolejny telefon do Iwony i kolejny słaby problem… Trzeba było pomyśleć co z tym zrobić i jak temu podołać. Odwołałem rezerwację w hotelu w którym mieszkałem i poszukałem czegoś innego, na portalu na którym ludzie oferują mieszkania, pokoje czy domy na wynajem. Zrobiłem szybką rezerwację, odwołałem poprzednią, co wyszło mi na duży plus, bo ograniczyło koszty i znalazłem fantastyczną miejscówkę. Oddney, u której w domu wynajmowałem pokój, podwiozła mnie do hotelu, przywiozła z powrotem i nawet zaproponowała mi że pożyczy mi swój samochód, jeżeli będę potrzebował… W poniedziałek rano poszedłem na trening, podreptałem tu i tam, dobiegłem do globalnego banku nasion, nie mylić z nasieniem, i zrobiłem w sumie 17 km w tym sporo pod górę… Za znakiem, w dzicy, głuszy, pustkowiu, śniegu, spokoju… bez broni z lekkim stresem, bo w około nie byłożywej duszy…
Po powrocie do pokoju przeczytałem SMS od Ani, która była na lotnisku za security control i czekała na swój lot na kontynent… SMS brzmiał „Piotr, słyszałeś coś że jest szansa na lot jutro? Tzn na biegun? Nie mam tu na lotnisku sieci, może widzisz coś na fb?”. Zatkało mnie. Odpaliłem fejsa, maila i niusy, nowości, nowinki… Jest szansa!!! Dziś o 19 spotkanie… i wszystko idzie w dobrą stronę. Ufff…. Wyglądało, że powinno się udać. Anka zawróciła z lotniska, podobnie jak kilka osób i po chwili oczekiwania spotkaliśmy się w hotelu. Prognozy brzmiały optymistycznie. Lecimy w środę 13 go. Pierwsza grupa o 6 rano, druga o 14. Ja zostałem przydzielony do pierwszej. W końcu coś się wyjaśniło. Wtorek spędziłem na odpoczynku, pakowaniu się i jeszcze raz na odpoczynku, ale… zmieniono godzinę wylotu na …eeee…. Później, bo jakiś tam wydział cywilnego lotnictwa Norwegii zawiesił wszystkie loty na 48 godzin. Dowiedziałem się o tym właśnie we wtorek i znów wielka konsternacja o co chodzi i kiedy wylecimy a raczej czy wylecimy. Mamy wtorek. Dochodzi wieczór i jest informacja. Kolejna. Wszystkie pozwolenia są i możemy się pakować, ale nie ma szans żebyście zdążyli na samolot powrotny z LYR w czwartek o 14:45 !!! Musicie przebukować bilety i kropka. Super. Telefon do przyjaciela i kolejne kilka stów poszło się pod lód… Wracając jednak do rzeczy. Pierwsza grupa rusza o 18:00 z LYR, druga o 22:00. Nie ma lipy. Plecak spakowany czeka, więc można odsapnąć i poczekać na wymarsz. Oddney zobligowała się, że mnie podrzuci, więc po skosztowaniu pysznych wafli rodem z grilla ogrodowego ruszyliśmy do Radisona.
Wracając do wafli… było – 14, odczuwalna poniżej – 23 a Norwegowie w najlepsze rozpalili grilla… Tak się bawi na Spitsbergenie. A co. Dojechałem do hotelu, jest środa, przed 18 i w korytarzu koleżanka mówi mi, czy przeczytałem kolejnego apdejta, który przyszedł na maila… wrrr. Człowiek jednak jest cierpliwy i spokojnie podchodzi do życia biorąc wszystko chłodno na klatę, więc podłączyłem się pod darmowe WiFi i czytam, że mój wylot przeniesiono o 2 godziny, czyli na 22:00. Luz. Nie wszystko złoto co się świeci, nie chwal dnia przed zachodem słońca czy nie dziel skóry na niedźwiedziu. Kolejny apdejt i kolejna zmiana, teraz już bardziej logistycznie zaawansowana. Dostałem info na maila, że przeniesiono mnie na drugi lot, na czwartek rano na godzinę 5:00. Zbiórka o 3:00… Czekała mnie więc upojna noc w radisonowym korytarzu na puchowej kurtce z kaczego pierza. To już było dość wkurzające, ale nie miałem wyjścia. Nakręciłem kolejny filmik, wrzuciłem na fejsa i poszedłem spać. Przekimałem się na podłodze, i może w sumie pospałem godzinkę, może dwie. Więcej nie szło. Czwartek rano. Na fejsie wyskoczyła info, że pierwsza grupa wylądowała szczęśliwie i teraz przeszedł na nas czas. Przyjechał autobus, załadowaliśmy się i ruszyliśmy na lotnisko, gdzie czekaliśmy grzecznie na naszego Antka, którym mieliśmy w końcu polecieć do Barneo Base.
Czekaliśmy w pomieszczeniach roboczych lotniska, w jakimś hangarze wraz z kilkoma innymi ekipami. Nie istotne jednak gdzie, ważna że czekaliśmy na wylot. W końcu przyleciał nasz Antonov AN 74 !!! Piękny biały, stary rosyjski samolot transportowy krótkiego startu przerobiony na pasażera. Nie ważne jaki był, ważne że był i że nasze klamoty obsługa lotniska ładowała do luku bagażowego. Weszliśmy, rozsiedliśmy się i pilot odpalił motor. Sam samolot dość dziwny, Miał cztery okna a bagaże od przestrzeni dla pasażerów dzieliła materiałowa siatka. Miejsca było mało, ale najważniejsze było to, że z sześciodniowym opóźnieniem wystartowaliśmy i lecieliśmy w kierunku N. Postanowiłem się przespać i nawet mi się udało. Taki byłem wycięty. Lot miał trwać około dwie i pół godziny i po mniej więcej takim czasie pilot zaczął schodzić do lądowania w Barneo. Żeby zrozumieć lepiej gdzie jest Barneo Camp , proponuję spojrzeć na poniższa mapkę. To „środek” oceanu arktycznego, który jest teoretycznie zamarznięty… praktycznie też, ale raz mocniej, raz słabiej. Raz jest dwa i pół metra lodu, raz pół. To wszystko cały czas pracuje i się rusza…
Po kilku minutach usłyszałem kilka niepokojących słów a że było dość głośno to nie skleiłem ich od razu w całość. Komunikat potwierdziła Norweżka, która wraz ze swoim kolegą z pracy została wysłana z pracy na dwutygodniowy wyjazd na biegun w celach badawczych. Taka północna delegacja. W każdym razie potwierdziło się, że w pasie startowym powstało pęknięcie i to nie na początku, nie na końcu, ale na środku, które uniemożliwia lądowanie… Tak to wyglądało przez okno samolotu…
Pierwsza grupa została na dole… a myśmy po kilku okrążeniach odeszli na lotnisko w Longyearbyen… a miało być tak pięknie. Cóż… pozostało mi zwiedzenie kabiny pilotów i polsko rosyjska pogawędka z obsługą samolotu. Nawet przez chwilę udało mi się posiedzieć na miejscu drugiego pilota. Taki był pozytyw całej tej zakręconej sytuacji. Po wylądowaniu w LYR i kolejnej porcji fotek, minąłem się z pilotem, który wykręcał numer do Moskwy… Москва у нас есть проблемы !
Po kolejnych dwóch godzinach lotu wylądowaliśmy na wyspie i wróciliśmy w kiepskich nastrojach do Radisona, następnie do domu, na obiad, piwo i na briefing, gdzie dowiedzieliśmy się, że niestety awaria pasa jest poważna i nie wiadomo kiedy zostanie naprawiona. Nie wiadomo, kiedy będzie maraton, nie wiadomo kiedy polecimy i nie wiadomo kiedy pierwsza grupa wróci. Wiadomo, że nic nie wiadomo… Główny organizator utknął 1,3 tys km na północ myśmy zostali z kilkoma osobami z ekipy orgów. Na odprawie padło pytanie, kto wraca, kto zostaje i czeka… Większa większość została… Decyzję o powrocie podjęły chyba 3 osoby. W sumie zrezygnowało bodajże 14 osób, które otrzymały zapewnienie, że opłata startowa zostanie przeniesiona na następny bieg, który teoretycznie się odbędzie 9 kwietnia 2017. Teoretycznie, bo praktycznie… tego nie wie nikt.
Ja niestety musiałem wracać do Polski, czas grał na moją niekorzyść. Raz, że koszty bardzo mocno wzrosły, dwa że musiałem wracać do obowiązków a trzy że nie mogłem czekać nie wiadomo do kiedy. Sytuacja na wyspie w temacie noclegów i lotów powrotnych na kontynent wyglądała tak, że np. znajomy musiał swój powrót przesunąć o tydzień… bo wcześniej wszystkie loty były zabukowane. Innemu znajomemu „udało się” kupienie biletu LYR > OSL za … 500 euro, tak ceny poszły w górę i tak to wszystko zaczęło nieciekawie wyglądać. Finalnie w piątek o 13:50 wsiadłem w samolot i z przesiadką w Oslo przed 21 wylądowałem w Gdańsku, gdzie czekało mnie iście królewskie przywitanie przez ponad 20 osobową grupkę znajomych, których skrzyknęła moja Iwona.
Działo się i to dużo. Było mega i z góry dziękuję za to wspaniałe powitanie. W sobotę rano obraliśmy kierunek Poznań, a ja co chwilę apdejtowałem fejsa śledząc maratońskie losy moich znajomych, którzy szykowali się do zdobycia bieguna. Przed godziną 11 wylecieli, szczęśliwie wylądowali, przebiegli maraton i wszyscy w jednym kawałku ale z drobnymi bagażowymi perypetiami wrócili do Longyearbyen…
Czy żałuję, że wróciłem i nie pobiegłem maratonu. Nie, nie żałuję. Tak miało być i nie miałem żadnego wpływu na to, co i dlaczego się stało. Teoretycznie, jak bym został to musiałbym przebukować bilety na samolot trzeci raz a to kosztuje… pytanie tylko na kiedy? Musiałbym przedłużyć nocleg, tylko do kiedy? Dodatkowe koszty… Jedzenie, picie to również kosztuje, a ostatnia chociaż w sumie pierwsza sprawa, priorytetowa to „domowe” obowiązki, praca zawodowa, firma i żona, którą zostawiłem i tak na dłużej niż pierwotnie miałem. Tak miało być i kropka. Za rok trzeba będzie wrócić i rozegrać to inaczej. Wyciągnąłem pewne wnioski, przemyślałem pewne tematy i wiem, jak inaczej i lepiej przygotować się do tego wyjazdu. Poznałem fantastycznych ludzi, świetnie się z nimi czułem i spędziłem bardzo mile czas. Oczywiście był stres i emocje, ale…
…WALKA TRWA !
PS. Poniżej „ukradzione” foty szczeliny z fejsa… Więcej fotek z północy niebawem.
Nie trać nigdy cierpliwości; to jest ostatni klucz, który otwiera drzwi. – Antoine de Saint-Exupéry