Skwituję to jednym zdaniem… ufffff…. W końcu można wejść w normalny trening do maratonu a nie fisiować na rowerze, podtapiać się w wodzie i okazjonalnie coś pobiegać… Wróć… nie, tak w cale nie było, ale cieszę się, że wracam do treningu maratońskiego, który mimo że jest paskudny, siermiężny, niewdzięczny, trudny (chociaż trener Król twierdzi inaczej…) i monotonny, ale ja go lubię. Lubię ten cholerny trening do maratonu i lubię go bardziej niż sam start w zawodach. Ostatnio coraz częściej dochodzę do tego wniosku, że wolę trening niż zawody. Nie wiem dlaczego, może z tego powodu, że na startowałem się do bólu przed prawie 30 lat pseudo wyczynowej kariery sportowej? Pewnie coś w tym jest…
Zacznę jednak od początku. O starcie w tri myślałem długo i dużo. Zbierałem się do tego trzy razy. Raz w 2011 roku, potem w 2013 i teraz w 2016. Chociaż wiedziałem, z czym to się je i jak wygląda ten trening, nawet na poziomie amatora, podjąłem rękawicę i uważam, że wyszedłem z tarczą z tego pojedynku. Od samego początku, to znaczy od momentu kiedy pod koniec 2015 roku podjąłem decyzję o powrocie do tri (ale to zabrzmiało… jak powrót syna marnotrawnego) miałem w głowie tylko jeden słuszny dystans, czyli połówkę, chociaż na początku (specjalnie) przebąkiwałem o sprincie, ale sprint to można zrobić z marszu, bez treningu, nawet na moim 29 calowym Treku a połówki już nie. Tu trzeba swoje wysiedzieć na siodełku. Trening triathlonowy podjąłem również z innego powodu. Czułem się zmęczony bieganiem. Chciałem odpocząć od siermiężnego trenowania, ale żeby nie wypaść z obrotów trzeba było coś w zastępstwie znaleźć. Trening tri idealnie mi podpasował. Pływanie, czyli gimnastyka, praca nad podtrzymaniem wydolności, rower – dużo MTB, czyli siła, siła, siła i długi czas wysiłku plus bieganie. Biegać musiałem bo w kwietniu planowałem zdobyć nieszczęsny biegun północny a tam samo się nie wybiega a na początek czerwca miałem zaplanowany kolejny maratoński start, tym razem na Spitsbergenie. Plusem tego było to, że nie musiałem pruć się na nie wiadomo jak makabrycznych prędkościach, wystarczyło zrobić porządny tlen, siłę i wybiegać trochę km tak, żeby starczyło na oba starty. Z treningu tri idealnie to się udało i wyszło całkiem fajnie. Maratonu na biegunie co prawda nie pobiegłem, ale na Spitsbergenie spokojnie wygrałem trenując bardzo mało biegania… Po tym maratonie trzeba było wskoczyć na szosę i zacząć kręcić, czyli de facto trening kolarski zacząłem robić na początku czerwca. Mam na myśli trening a nie przejażdżki krajoznawcze po lesie. Czerwiec, lipiec i na początku sierpnia start. Tak wyglądał mój trening kolarski. Pływacki… różnie bywało. Generalnie nie szło i nie chciało mi się pływać. Pływałem bo musiałem a jak muszę coś robić to robię to na zaliczenie. Na przysłowiowe 3 + i tak też było. Kto ze mną pływał, wie jak to wyglądało. Dziki z GST na torze obok pruły flaki i gotowały wodę aż furczało a ja… spokojnie, bez ciśnienia, plusk, plusk, plusk, do przodu. Tu bez obrażania nikogo musze wspomnieć, że wyszedłem obronną ręką z tego pojedynku. Spośród naszej grupy uzyskałem w Gdyni 3 ci czas pływania a gdyby nie błąd navi, pozycja druga byłaby realna, ale… co było a nie jest nie pisze się w rejestr. Biegowo… była rzeźba i była forma. Noga szła jak pijana sinusoida raz w górę raz w dół. Raz męczyłem po 4 minuty ciągły a raz fruwałem i biegałem tempo na luźnej łydzie po 3’2X. Za żadne skarby świata nie mogłem tego pojąć.
Wróćmy jednak do samych zawodów, bo o tym co się działo wcześniej mógłbym pisać godzinami i analizować każdy trening z osobna a kilka z nich wprawiało mnie w mega zakłopotanie.
Start był zaplanowany na niedzielę, 7 sierpnia, więc od poniedziałku… chciałem napisać zacząłem robić dietę. Nie, nie robiłem diety, nie zjeżdżałem z węglami. Żarłem co wpadało mi pod rękę i to w okrutnych ilościach. Ciastka, kabanosy, żelki, czekoladę, wszystko na co miałem ochotę. Dieta na mnie nie działa, ale… od środy wieczora oczywiście krzywa spożywania węglowodanów poszła bardzo mocno w górę. Ładowanie było na fulla i to mi się bardzo podobało. Szczególnie lody, słodycze, żelki i pizza wciągnięta w piątkowy wieczór. Do tego oczywiście vitargo carboloader i raz na jakiś czas zawsze smaczny i zdrowy Ciechan Miodowy. Do tego suplementacja magnezem i hydrosaltami. To wszystko fajnie działało przy poprzednich długich startach. Więc teraz też musiało zadziałać. Jedyny minus tej diety to częste wizyty w toalecie, gdyż ilości płynów, które spożywałem były duże.
Sobota… trenażerowo, niewygodnie. Generalnie z rowerem (prawie czasowym) miałem dość duże problemy. Rower pożyczony od Darka (dzięki!!!) był niestety za mały, ale był. Krzysiek z „Wysepki”, który pomagał mi w dopasowaniu pozycji dwoił się i troił i niestety dużo nie wskórał, bo nie było co w tym rowerze ustawić, żeby było optymalnie. Gniotło mnie we wszystkie możliwe części ciała, aż do soboty, kiedy tradycyjnie dzień przed zawodami nie wytrzymałem i zrobiłem wszystko po swojemu. Przełożyłem siodełko z MTB do czasówki. To był strzał w jedenastkę. Było wygodnie, było idealnie. Nic mnie nie gniotło i nie uciskało. Tak to ja mogłem jechać nawet tryliard kilometrów. Pokręciłem, spakowałem maszynę do autobusu i wywiozłem wraz z resztą klamotów na Skwer. O 17 z hakiem mieliśmy odprawę techniczną, gdzie orgowie przedstawili szczegóły w temacie zmian, systemu workowego, biegania w butach (SPD) po dywanie… proszę nie biegać w butach po wykładzinie bo będzie dziurawa… i tak dalej i tak dalej… W każdym razie po odprawie okleiłem rower, hełm, zapakowałem wszystko co było mi potrzebne do worków i rower powędrował do strefy zmian, do strefy zmian, hełm, okulary do worka mokrego a buty do biegania do worka suchego. Bałem się, że tego do końca nie ogarnę, szczególnie tematu butów kolarskich a dokładniej przypięcia ich do pedałów i wsadzenia kopyt w pełnym biegu do środka… W końcu zrezygnowałem z tej opcji i wybrałem dziurawienie wykładziny, czyli bieg w butach kolarskich przez T1, ale to jutro… W strefie oczywiście rower powiesiłem nie tak, jak powinienem, ale ubrałem go na noc pokrowcem i wróciłem do domu…
Niedziela… pobudka o 5:15 (masakra), śniadanie czyli biała bułka z miodem, banan, herbata, flaszka vitargo i dzida. Do Gdyni jechałem z moim sąsiadem, zawodnikiem i bardzo dobrym ziomkiem, czyli trzy w jednym, Bartkiem i pocisnęliśmy na Skwer.
i co ja robię tu…
Pogoda była słaba. Było zimno i wiało. Wiało straszliwie i to mnie lekko przerażało, bo jazda na rowerze pod wiatr do przyjemności nie należy… 6:30 weszliśmy do strefy, przepakowałem worki, profilaktycznie do mokrego wora wrzuciłem bluzę kolarską, zdjąłem pokrowiec z rumaka i pomaszerowałem do Heliosa, gdzie przebrałem się w strój tri i o 7:30 wyszedłem na rozruch biegowy. 2 km truchtu, 3 przyspieszenia i sprawność. Biegało się tragicznie. Ciężko, mozolnie, ospale. Wróciłem, nasmarowałem się olejkiem dla niemowlaków, przyodziałem piankę i ruszyłem na plażę… idę na plażę, idę na plażę…
SŁIM
Wszedłem do wody, popływałem w prawo, w lewo, szybciej, wolniej, mocniej i po chwili ustawiłem się na starcie… i w tym momencie złapałem luz… Totalny luz w głowie i zlazło ze mnie wszystko, cały stres, który zawsze gdzieś jest i niekiedy wchodzi w pięty. Pogadałem na starcie ze znajomymi i na sygnał, uwaga, na miejsce, gotowi, do biegu, hop… wbiegliśmy do wody… najpierw biegiem, skipem potem delfinkami do przodu… Lekka bijatyka, mała kopanina i długo, luźno, spokojnie, bez ciśnienia. Był jeden moment kiedy dostałem kilka kuksańców, lekko się przygotowałem, ale spiąłem tyłek i pocisnąłem do przodu. Płynęło się fajnie. Nie byłem spięty, był długi krok i tylko co chwilę ktoś mnie chwytał za nogi, czy uderzał w plecy. Było spoko. Nawigacyjnie było ok. Prosto do bojki, jednej drugiej, dopiero po nawrocie, fala lekko zniosła mnie na lewo… nawet za bardzo w lewo i musiałem trochę dystansu nadrabiać. Kosztowało mnie to myślę około minuty. Po ostatniej bojce nawrotowej czekało mnie wyjście po schodkach z wody. Nie było to do końca rozsądnie przemyślane rozwiązanie. Ciężko było się wygramolić a osoby pomagające wciągnąć pływaków do góry nie dawały sobie rady. Wg mnie brakowało w wodzie jednego schodka, ale to takie moje przemyślenie. Jak złapałem się poręczy i wgramoliłem na pierwszy schodek to utknąłem w małym korku, ale cóż. Wyszło, jak wyszło i nie ma co się użalać. Dalej krótka prosta do wieszaków, gdzie wisiały mokre worki, szybkie zdjęcie pianki, założenie skarpetek, pianka do worka i … zapomniałem zdjąć czepka i okularków i prawie w takim stanie pobiegłem dalej… aha, jeszcze założyłem buty kolarskie, w których dziurawiłem wykładzinę, której dziurawić nie można było. Tak mówił org na odprawie. Wziąłem rower i ruszyłem przed siebie… pomachałem po drodze Iwonie i pocisnąłem przed siebie…
BAJK
biegnę po dywanie w butach SPD – pozdrawiam Michała, foto. Maciej Czarniak
tak zwana turystyka na za małym rowerze – czego brakuje? koszyka z kotem…
Zaczęła się zabawa…. Z wiatrem a wiało soczyście. Typowy wmordęwind. Wiało… wszędzie wiało a na początku było tłoczno. Zerkałem na puls i chciałem żeby był w okolicy 160… na „chcianiu” się skończyło, dodatkowo czułem przypalona czwórki a to dopiero był początek… Polska, Janka Wiśniewskiego, Estakada, Morska i Marszewska… zaczęło się, let’s the battle begin. Jechałem żwawo, nie opierdzielałem się, ale postanowiłem pojechać bardzo miękko. Zrzuciłem łańcuch na małą tarczę i mieliłem… a niektórzy pchali i pchali i mulili… na kadencji 40 – 50… uuuu… to musiało boleć i wyglądało dość słabo. W pamięci utkwiła mi krótka dwu zdaniowa rozmowa z jednym z zawodników. Było to na dole Marszewskiej… ale podjazd… a ja mu na to, że tu teraz to jest płasko… uuu…. To nici z życiówki… tak skwitował. Po Marszewskiej prosta, zakręty i ogień. Dzida i rura. Koleczkowo… i znów RPM 95 – 100… i wiatr w pysk. Ech… W tych okolicach przełączyłem licznik na opcję „średnia prędkość” i zobaczyłem 29,9 km/h… no ładnie. Z kilometra na kilometr jechało się coraz lepiej, chociaż wiało strasznie. W głowie miałem tylko jedną myśl. Oby do zjazdu z NDW, potem będzie z wiatrem z boku i w plecy. Zjazd z NDW wyszedł ok. Jego się obawiałem najbardziej, szczególnie dwóch ostatnich zakrętów, a obawiałem się żeby nie zaliczyć spektakularnego szlifa, bo trudno o taki nie było. W stronę Szemudu znów było pod górę… ale niw wiało przynajmniej w twarz. Pod górę miękko, z góry dzida… w Szemudzie skręt w lewo i wiatr w plecy. Można było cisnąć. Po drodze udało mi się dogonić dzików z GST, Damiana, Tomka, Olę, Marka, Łukasza i do kompletu został mi drugi i trzeci Tomek. Jechało się OK. Dużo leżałem na kierownicy, mocno cisnąłem na pedały i nie obijałem się, chociaż uważam, że kilka odcinków mogłem pojechać mocniej. Do Karczemek była dzida z wiatrem. Potem skręt w lewo i aż do Koleczkowa znów pod wiatr… skręt w prawo i zakrętami i dziurami do skrętu na Wiczlino. Było ok. Nie czułem się zmęczony, nogi nie bolały i jechałem jak na mój gust aktywnie. Nie mogłem doczekać się odcinka od Chwarzna do GCS. Długa prosta praktycznie cały czas z górki… tam można było się rozpędzić i położyć na kierownicy. Na samym dole, przed skrętem w Olimpijską dokręciłem do 63,5 km/h. Od stadionu do mety była tylko dycha, w tym fajny odcinek Al. Zwycięstwa, Władysława IV lekko z górki i potem już chwila moment i meta. Tak sobie to tłumaczyłem i znając topografię miasta było mi łatwo odnieść się do dystansu. Jak dodatkowo zobaczyłem na liczniku, że pojadę szybciej niż 3 lata temu i jest opcja złamania 2:45 to ulżyło mi… Teraz w głowie miałem zapaloną diodę z napisem… wyciągnij stopy z butów i nie zalicz spektakularnej gleby przed T2. Łatwo mówić, szczególnie jak jedzie się trzy dychy na kostce brukowej, wszystko lata, skacze, dzwoni a tu trzeba jedną ręką trzymać się kierownicy a drugą kombinować z rzepami przy butach. W końcu się udało. Połowicznie, ale się udało. Prawy but poddał się bez walki a lewy dopiero po zatrzymaniu się. Teraz pojawił się wielki znak zapytania… jak będzie i co będzie. Czy pobiegnę czy nie pobiegnę, szczególnie że biegnąc z rowerem do stanowiska nie czułem wielkiego luzu w czwórkach…
RAN
wujek samo zło, foto. Maciej Czarniak
Ruszyłem. Mozolnie, ociężale, ale… wiedziałem, że do złamania 5 h wystarczy mi trucht po 4’15-20/km, czyli miałem spokój w głowie. Zacząłem biec i wyprzedzać… wokół słychać było jeden wielki wrzask i doping. Coś niesamowitego. Szaleństwo. Jeden wielki głos. Mega.
tak wyglądałem, a raczej nie wyglądałem na otwarciu…
Gęba zaczęła mi się szczerzyć i pierwszy lap po pierwszym km pokazał mi, że jest dobrze… 3’48, 53, 45… i dalej był luz. Nie było rzeźbienia. Nie było odcięcia. Był run 4 fun na luźnej nodze.
ruszyła maszyna…
ZRÓBCIE HAŁAS!!! JAZDAAAAAAAAA!!!
fanki szaleją – dzięki Wiola – BUZIAKI !!!
bawimy się prędkością… z tyłu chłopaki z GCS, Bartek i Łukasz
Kilometry leciały bardzo szybko i bardzo sympatycznie. Bardzo wiele osób dopingowało mnie i krzyczało „Suchy!!!!!!” Ogień ! Dla takich chwil i kibiców warto było się męczyć. To była idealna nagroda za miesiące treningów. Dziękuję ! Starałem się trzymać prędkość w okolicy 3’50-55 i finalnie średnia wyszła 3’48/km, czyli szybciej niż w 2013 roku. To był bardzo dobry bieg. Na metę wbiegało się długą prostą między trybunami z kibicami. Było mega. Wszyscy się darli a ja zadowolony z życia i z wyniku pozdrawiałem wszystkich dookoła. Było super !!!
siła – jest bicek…
gratulacje od Szefa
Na mecie czekała na mnie Iwona oraz Dyrektor Gdyńskiego Centrum Sportu – Marek Łucyk, który wręczał medale całej naszej ekipie, która startowała w zawodach. Było to bardzo miłe i sympatyczne. Dzięki !!!
KOCHAM MOJĄ ŻONĘ !!!
medalixy
Zegarek na mecie pokazał czas 4 godziny 47 minut i 48 sekund, czyli udało się pobić czas z 2013 roku, co uważałem za trudnowykonalne zadanie i w żadnych moich rozpiskach, obliczeniach taki czas nie chciał mi wyjść. Dyplomatycznie zakładałem czas < 5 godzin i to uważałem za opcję realistyczną. Czas < 4:50 był wersją hurra optymistyczną… Wyszło więc idealnie.
GDYNIA SPORT TEAM
Zająłem 149 miejsce na 1915 sklasyfikowanych zawodników. Wśród chłopów byłem 140 a swojej kategorii wiekowej uplasowałem się na 39 pozycji. Poszczególne czasy wyglądały tak:
- Pływanie: 37:51 (673)
- T1: 03:06 (616)
- Rower: 2:43:48 (483)
- T2: 02:08 (460)
- Bieg: 1:20:55 (20)
- SUMA: 4:47:48
To by było w sumie na tyle. W temacie organizacyjnym nie będę się dyplomatycznie wypowiadał, bo będzie że marudzę, narzekam i szukam dziury w całym, ale generalnie oprócz fruwającej wykładziny w strefie zmian, taśm na trasie, na szybko namalowanej kartce pętla > meta i kilku innych było OK. Było naprawdę dobrze i patrząc z perspektywy 3 lat na tą imprezę mogę powiedzieć, że rozwija się i organizacyjnie idzie w bardzo dobrą stronę. Małymi kroczkami do przodu i ważne, że do przodu. Tak trzymać.
GRATULACJE dla mojego stadka dzików leśnych, które startowało również w HTG (Marcin, Marcin, Bartek, Michał, Krzysiek, Krzysiek), jak i w innych zawodach w ten łykend, tj. na Chudym Wawrzyńcu (Andrzej, Paweł), w Biegu Św. Dominika (Zuza, Patryk). Lekko nie było, ale chyba o to chodzi. Była walka i jazda bez trzymanki. Tak trzymać! WALKA TRWA !!!
Z tego miejsca chciałbym jeszcze PODZIĘKOWAĆ wszystkim, którzy pomogli mi w przygotowaniach do tych zawodów, które zamykają pewien okres w tym sezonie.
Mojej Iwonie za cierpliwość i Rodzinie za wsparcie. Przyjaciołom za doping i trzymanie kciuków, kibicom na trasie za doping. Całej załodze Gdynia Sport Team za wspólne treningi i świetny klimat. Klubowi Tri-Team Rumia za wypożyczenie szosy, Darkowi Drapelli za wypożyczenie czasówki oraz Maćkowi Czarnemu i Pani Mariannie Czarnej z Centrum Zdrowia i Urody w Redzie za skuteczne naprawianie mojego ciała i doprowadzenie do pełnej sprawności ruchowej, Marcinowi Florkowi z LABOSPORT za pomoc w ogarnięciu treningu. Moim partnerom i sponsorom, szczególnie Darkowi i Dagmarze z Rukola Catering Dietetyczny, Cellfood Polska, Inov-8, Brubeck, Bortexsport.pl ,
Ciśniemy dalej !!!
…………………..@$$%^&*()_+}{:”?!!!!!…………………..
Jeszcze na zakończenie jedno zdanie. Mało cenzuralne… kij w oko tym, którzy rozsypali pinezki zwane pineskami na trasie kolarskiej. Jestem ciekaw czy jeden z drugim debilem zdaje sobie sprawę co to znaczy rozwalona opona na zjeździe, kiedy na budziki ma się > 60 km/h? To nie jest pssssssss…. i stop, ale jeb, trach, bum i SOR albo jeszcze gorzej. Z całego serca życzę tym wszystkim imbecylom, którzy to zrobili, żeby nażarli się pinesek a potem je delikatnie mówiąc wydalili… Mam nadzieję, że uda się zlokalizować kto to był, a jak się uda, to wam współczuję… Szczęście w nieszczęściu, że na trasie oprócz kolarzy poruszało się 55 motocykli. 14 z nich „złapało” pineski w swoje laczki… co by było, gdyby zamiast nich na takie „atrakcje” trafili kolarze? Lepiej nie myśleć…
foto z FB – sędzia zbiera pineski…