Moje życie moja droga, mój wybór, moja krew,
Nikt nie będzie mną kierował aż po sama śmierć!
Mój ból i cierpienie moja rozkosz moje łzy,
Kim w ogóle jesteś by mówić mi jak żyć!
The Analogs, „Moje życie, moja droga”
Generalnie, niepoprawnie, głośno i z przytupem. Tak można w skrócie opisać III Rock’N’Run Półmaraton, który odbył się w minioną niedzielę w Bydzi. Ten start wybrałem z kilku powodów. Pierwszy to chęć sprawdzenia, gdzie jestem z formą… niestety wiem gdzie jestem, drugi to klimat imprezy, czyli głośno, rockowo, metalowo i punkowo. Tak, jak lubię.
Do Bydgoszczy wyjechaliśmy z moją drugą połową, tą bardziej grzeczną i poprawną, w niedzielę przed ósmą. Pogoda była słaba a moje samopoczucie jeszcze słabsze. Od feralnego upadku na GPP i obicu bardzo mocno prawego boku niestety nie funkcjonuję prawidłowo i delikatnie mówiąc jestem bardzo dosadnie obolały. Słowo bardzo i dosadnie to najdelikatniejsze słowa, jakich mogę użyć. Mam stłuczone 12 żebro – a to boli, zbity i przykurczony mięsień skośny brzucha i mocno nadwyrężony (chyba) lędźwiowy. Objawia się to tak, że przy bieganiu czuję, jakbym miał kolkę giganta, która skutecznie powoduje dyskomfort… (ogranicza oddychanie) a po biegu sprawia, że nie mogę normalnie funkcjonować przez dobrą godzinę… Walczymy z tym wraz z Maćkiem z Centrum Zdrowia i Urody w Redzie, ale ta walka zapowiada się na bardzo długą i bolesną batalię. Nie ma jednak co płakać, chłopaki nie płaczą i jadą dalej z tematem.
No właśnie, pojechaliśmy, przyjechaliśmy i poszliśmy do centrum zawodów po pakiecik. Od razu było widać, co to za impreza. Głośno, rockowo, kolorowo, panny z kolorowymi piórami na głowach, glany, piwo i koszulki z nazwami fajnych kapel. Zapowiadała się fajna impreza.
Przed 11 założyłem na siebie ciuszki do ganiania i wyszedłem na rozgrzewkę. Było mozolnie i ociężale. Nie czułem nic oprócz bolącego boku i wiedziałem, że czeka mnie kolejny niekomfortowy bieg, chociaż jak z drugiej strony bieg na zawodach może być komfortowy… Troszkę pokropiło, potem wyszło słoneczko i zrobiło się bardzo wilgotno. Taki mamy klimat…
Ustawiłem się na starcie i szybko zrobiłem przegląd środowiska. Nie było KEN i UKR ani elyty z POL, generalnie oprócz Łukasza nie widziałem żadnych mega ścigaczy. To mnie lekko podbudowało, bo zapowiadało to oczywiście mocne ściganie, ale nie takie na oparach, do odcięcia, chociaż finalnie… prawie tak było.
Razem z połówkowiczami ruszyli zawodnicy ścigający się na piątkę, mieli czarne numery, my czerwone. Zrobiłem kolejny szybki przegląd i spokojnie ruszyłem, ale od samego początku mocno poszedł zawodnik z numerem 230 uzyskując dość znaczną przewagę. Postanowiłem obserwować co się dzieje i być czujnym… Pierwszy km 3’51 i czuję jakbym stał w miejscu. Biegłem z jeszcze jednym zawodnikiem, który startował na piątkę i razem oderwaliśmy się od reszty załogi. Drugi km 3’30, trzeci 3’36 i nasza przewaga wzrosła…
Zawodnik przed nami co chwilę się oglądał do tyłu, co bardzo mnie zdziwiło, gdyż to były początkowe kilometry… albo przekozaczył i leci na oparach, albo … hmmm…. no cóż. Kolejny km wyszedł 3’44 i po wbiegnięciu do centrum zawodów, zobaczyłem, że „lider” skręca w prawo na metę… a trasa połówki wiodła przez bramę start w lewą stronę… Co się okazało, że ten zawodnik biegł piątkę a ja zostałem samozwańczym prowadzącym tego biegu. Oj… wcale to mi się nie podobało, szczególnie że nie czułem się super. Zamulałem, męczyłem się i dużo musiałem włożyć prądu, żeby utrzymać tempo w okolicy 3’45/km. Po przebiegnięciu przez bramę, zobaczyłem że mam przewagi nad drugim zawodnikiem około 30 sekund. Dużo i mało szczególnie z mojej poobijanej perspektywy.
Iwona, jak zawsze rozwaliła system krzycząc na drugiej pętli… „a gdzie reszta?!!!” Tak, jak na Spitsbergenie… było to budujące i rozbrajające jednocześnie. Kolejne km lekko dokręciłem i dyszkę minąłem po 37 min i 16 sek. Czas z tyłka, no ale cóż… jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Kropka. Skończyłem drugą pętlę a perspektywa dwóch kolejnych przyprawiała mnie o mdłości. Na trasie, ku pokrzepieniu serc, zlokalizowane były różne kapele, które umilały czas grając skoczne rytmy i drąc ryje na cały regulator. Było klawo !!! Dobra robota !!! Ale, wracając do biegu… całe szczęście, moja przewaga wzrosła i po dwóch kółkach wynosiła 48 sekund. Tyle zaobserwowałem na zegarze, który był tak fajnie ustawiony, że wszystko było widać, jak na dłoni. To mnie nieco podbudowało, bo jak szybko policzyłem, to musiałbym drastycznie zwolnić, żeby nie dowieźć tego do mety, ale… nie było to nie wykonalne. Kolejne km szły różnie. Zazwyczaj poniżej 3’50, chociaż zdarzył się jeden, który pobiegłem w cztery minuty.
Oj… było rzeźbienie… Po trzecim kółku rekonesans, gdzie jest drugi rywal i czy przypadkowo nie mam go za plecami, ale zegar potwierdził, że jest za mną ponad minutę. Uffffffff….. Można było psychicznie odpocząć i lekko spuścić z tonu.
Na metę wbiegłem z gitarą nad głową… dmuchaną, ale zawsze z gitarą. Generalnie zawsze chciałem wbiec na metę z gitarą, no prawie… Czas na zegarze pokazał 1:19:14, czyli masakrycznie wolno, ale udało się psim swędem wygrać ten bieg. Drugi zawodnik przybiegł za mną minutę i dwadzieścia cztery sekundy później, więc na ostatnim kółku lekko powiększyłem swoją przewagę.
Po biegu dochodziłem do siebie dość długo. Nie mogłem znaleźć pozycji, w jakiej czułbym się komfortowo. Żadna leżąca pozycja nie była dobra, siedząca rónież a w staniu tak samo wszystko z prawego boku mocno mnie bolało i przytykało. Było słabo. Puściło mi dopiero po dobrej godzinie, krótkim spacerze i wypitym znieczulaczu zwanym browarem.
Jak wspomniałem wyżej, w całym biegu zająłem pierwsze miejsce a dodatkowo wygrałem kategorię specjalną Punk Rock Fun!!! Haaaaa!!! Oi! Oi! Oi! Attack !!!
Taaaakkkk, więc mimo przeciwieństw losu, obitych żeber, paskudnej pogody, zbitych i przykurczonych mięśni i prawie złamanego nadgarstka – spektakularna gleba z prawie szpagatem pod prysznicem, dowiozłem zwycięstwo i w koszuli Analogsów stanąłem na podium, gdzie otrzymałem piękne statuetki i torbę pełną niespodziewanek.
Było GIT! Ludzie podobno narzekają na organizację, tak czytałem na fejzbógó. Ojojojojojo…. straszne rzeczy. Ja nie narzekam i nie dlatego, że wygrałem, ale uważam że było dobrze i nie ma się do czego czepiać. Co z tego, że była kolejka po kiełbasę i po piwo. Co z tego, że było tłoczno przy punktach z piciem… Maruderzy. Co ja mam powiedzieć, jak biegnąc z ponadświetlną ślimaczą prędkością 3’4X/km muszę się przeciskać między biegaczami z kabelkami w uszach, cisnących środkiem i nie baczącym na darcie się „lewa wolna”… Rozumiem, że to było w ramach „olewania systemu”. Tak samo, jak postoje biegaczy przy punktach z piciem i tarasowanie sobą właśnie tych punktów… Cóż, życie. Mam to w nosie.
Było, jak było a było GIT i z tego miejsca chciałbym podziękować Orgom za fajną imprezę. Po biegu odbył się koncert różnych kapel, w tym Kwasożłopów, czyli Acid Drinkers, ale niestety musieliśmy się ewakuować do naszych diabłów leśnych, bo zgłodniały i trzeba było je nakarmić.
Oby było więcej takich głośnych, hałaśliwych i niepoprawnych impreze. FOLLOW US AND GET LOST! Oi!