Jechałem jak na skazanie… niedziela rano, za rano, za wcześnie, w ogóle wszystko za… to jakaś masakra. Żeby w niedzielę rano zrywać się o 5, chociaż co mieli powiedzieć Ci zawodnicy, którzy od 4:30 byli w lesie… No właśnie. Nie ma co się mazać. Trzeba spiąć tyłek i robić swoje… Sam się dziwie, że jeszcze po 30 latach chce mi się… To nawyk ? Raczej pasja… pasja i miłość do upodlenia się i wyciśnięcia siebie na drugą stronę zaczynając od żołądka a kończąc na mózgu, który nakazuje żołądkowi powstrzymać odruch wymiotny na kolejnym podbiegu… Czy to jest przyjaźń, czy to jest kochanie…
Wszystko zaczęło się niewinnie, jak zacząłem się zastanawiać, czy nie przepisać się z połówki na cały maraton z plusem. Stwierdziłem, że jak przeżyję w jednym kawałku maraton na Spitsbergenie to dlaczego miałbym nie przeżyć maratonu w TPK. Przepisałem się i to była bardzo dobra decyzja… do czasu, kiedy nie wybrałem się rowerem na objazd drugiej części trasy. Cały czas byłem święcie przekonany, że biegnie, jak trasa połówki, czyli od Zbychowa w dół… ale jak track wgrany do gremlina na bajku zaczął pokazywać mi nagle ostry skręt w prawo powodując zaliczenie spektakularnej gleby oraz wjazd na ścieżkę wydeptaną przez stado saren poprowadzoną dziwnym podjazdem po jeszcze bardziej dziwnej nawierzchni, krzakach, chaszczach, dziurach wiedziałem, że TCT to nie rurki z kremem i że będzie bolało. Cóż… chłopaki nie płaczą.
W każdym razie znalazłem się na liście startowej maratonu z plusem pod pięknym numerem 161, który w dziwnych okolicznościach zmienił się na diabelską szóstkę. Zostałem wrzucony do „elity”. Hehe. Świeżak, mający jedno ultra w nogach (ZUK) w elicie. Ludzie… przecież ja w życiu nie biegałem z plecakiem po lesie. Nawet nie wiedziałem, jakie mam buty ubrać i pytałem się po znajomych, czy lecieć w butach na szosę czy ubrać terenówki. Wybrałem te drugie, co nie było dobrym pomysłem, ale o tym później. Elita… chyba elYta…
Dobra. W czwartek przyjechał Bartek z tortem. Nawet się rymuje. Tort był pyszny, urodzinowy z pingwinem i kulkami śnieżnymi z czekolady. Wchodził idealnie. Pychotka prosto od Żuławskich Wypieków, które gorąco polecam.
W sobotę było po torcie a w niedzielę start… Ba, w sobotę wjechały jeszcze mega olbrzymie lody, więc było na słodko, ale bez browara. Browar był w piątek. Pyszny zimny Ciechan. Taki carboloading… Oczywiście do tego cała fura koxu, bo bałem się, że odpadnę po 2-3 godzinach i nie dam rady dokulać się do mety w jednym kawałku. Przecież to nie zwykły maraton biegany w 2:50 na luźnej nodze, ale dobre 4 godziny ganiania po lesie… po górach, dolinach, krzaczorah itp. itd… Tak z perspektywy tych kilku dni widzę, że takim zachowaniem reagowałem na sytuację stresogenną, chociaż po kiego diabła się stresować zwykłymi zawodami ?
Sobota… Chorwacja pojechała Rosję w karnych i można było iść spać. Oczywiście nie mogłem zasnąć i budziłem się co dwie godziny zerkając na zegarek, czy nie zaspałem.
Niedziela… Obudziłem się przed piątą, na co czekała Kendra i poszliśmy do łazienki na wspólne siku a potem do miski. Borys miał, jak zawsze wywalone na cały świat i dopiero zwlókł swój szanowny tyłek, jak zagrzechotałem mu groszkami. Ja standardowo. Dwa kawałki chrupkiego pieczywa Wasa, herbatka rumiankowa, flaszka koxu i finito. Można było się ubrać. Kompresy RoyalBay na nogi, portki startowe inov-8, koszulkę teamową, kamizelkę z bidonami, mapą, folią NRC, komórką a na głowę czapkę. Całość dopełniły buty inov-8 x-claw 275, w których biegałem maraton na … biegunie północnym i tam sprawdziły się wyśmienicie. Mogę teraz powiedzieć, że to buty przetestowane przy amplitudzie dobrych 80 stopni… taka sytuacja.
podpis pod numerem startowym zobowiązuje
Przed 6 rano wyjechaliśmy z Iwoną do biura zawodów, skąd autokarami przygotowanymi przez organizatorów udaliśmy się na start. Całą miłą atmosferę zepsuł Benek (dzięki Benek!), który na wejściu do autokaru zapytał się mnie, czy jestem gotów na „dostanie wpier***” … Wiedziałem więc, że będzie bolało i ten cytat towarzyszył mi przez cały bieg.
Dojechaliśmy na start kilka minut po 7. Wszędzie kręciło się sporo osób, dużo znajomych twarzy z ulicy, z treningów. Sympatycznie. Od typowej ulicy wyróżniało się to całe zbiegowisko specyficznym klimatem, który na ulicy był kiedyś… dobre kilkanaście albo i więcej lat temu. Teraz tego nie ma. Każdy się spina, jest syfiasta atmosfera i nie ma tego luzu, spokoju i funu, który spotkałam na TCT. Przestaję się dziwić, że dużo osób ucieka z szosy w góry czy na ultra, właśnie dla tego klimatu. Duże wrażenie wywarła na mnie sytuacja, kiedy przez linię startu maratonu przebiegali pierwsi zawodnicy z dystansu 80 +, Kamil Leśniak, z którym przybiliśmy piątki, Sebastian Sikora czy Darek Rewers, z którym prawie 30 lata temu razem trenowaliśmy orientację. Na wiadomość o zbliżających się chłopakach, maratończycy bez wahania i marudzenia rozstąpili się i wielkimi brawami przywitali nadbiegających ultrasów. Fajnie.
Punkt 7:30 ruszyliśmy… Plan był prosty. Ostrożnie, spokojnie z zapasem. Bez szaleństwa i fisiowania. Na podbiegach pełna kontrola, nawet marsz a na prostych odcinkach i na zbiegach rura. Od początku na czoło wyskoczyło trzech mocnych chłopaków. Reszta gromadki, w tym ja, za nimi. Z ekipy znałem jedynie Pawła, który dość fajnie radził sobie na biegach górskich na Pustkach i systematycznie kopał mi tyłek, ale był na podobnym maratońskim poziomie jak ja. Zapowiadało się więc całkiem sympatyczne bieganie. Oprócz Pawła nasza grupka składała się z 3 chłopaków. Pierwsze kilometry były dość spokojne, ale w okolicy 3,5 – 4 km lekko zboczyliśmy z trasy, o czym poinformował gremlin. Szybka korekta i powrót na trasę… w dół… Zbiegało się fajnie. Luźno, Inov-8 trzymały się podłoża jakby miały klej, ale czułem że są za ciepłe i za toporne jak na takie bieganie. Dalej trzymaliśmy się razem. Góra dół, fajny podbieg i zbieg w okolicy ogrodu botanicznego w Marszewie i od około dwunastego km w dół… Dużo i długo w dół. Ustawiłem w zegarku profil i wiedziałem, że tam mogę puścić nogi, więc się puściłem jak dzik w pomidory… Zacząłem rwać tempo i wyciągać mocno nogi, żeby urwać grupę. Jak ktoś był mocny to spokojnie powinien to tempo wytrzymać, a zabójcze to ono nie było, nawet jak na fakt, że dość długo biegło się po kocich łbach. Zerkałem na międzyczasy… 4’10, 13, 11, 02, 3’57, 49… i zostaliśmy we dwójkę z Przemkiem, którego nazwałem po cichu „kudłatym” ze względu na bujną fryzurę. Mam nadzieję, że się na mnie za to nie obrazi. Teraz dopiero zerknąłem na jego historię w enduhubie… Kaszubska Poniewierka, TUT, Łemkowyny, TCT 80+… Trochę obiegany w terenie. Cisnęliśmy razem. Na jednym ze zbiegów wyszło znów 3’57 i generalnie było ok. Za nami nie było widać nikogo…
Dwa zdania dotyczące suplementacji. W 2 bidonach miałem wodę a w kieszonkach kamizelki upchane 5 Żeli Energetycznych ALE Thunder Gel Cola, 4 kapsułki ALE HydroSalt oraz 1 fiolkę ALE MagneUp Shot. W zegarku miałem ustawiony alert „ŻRYJ ŻEL !!!” który odpalał się co 45 minut, więc grzecznie co 45 minut pochłaniałem żel…
Biegliśmy dalej… zbieg podbieg, zbieg, podbieg… aż w pewnym momencie dobiegliśmy do górki, gdzie zamocowana była lina poręczowa, co doskonale świadczy o trudności tego podejścia. Ciekawa sytuacja i bardzo oryginalne rozwiązanie. Przypomniały mi się lata w BnO, kiedy wdrapywaliśmy się na takie lub ostrzejsze górki startując na Jurze czy na jarach w okolicy Lublina. Oj działo się i to grubo.
foto: Karolina Krawczyk – photography
Po około 30 km czyli niespełna dwóch i pół godzinach biegu zacząłem odczuwać zmęczenie. Wiadomo, nie byłem przygotowany do tak długiego wysiłku i prędzej czy później musiałem dostać soczyste wpier*** o którym wspominał Benek. Życie. Przemek kilka razy pokrzykiwał na mnie i motywował do mocniejszego biegu …RYTMOWO !!! Piotr, RYTMOWO… (nie zacytuję do czego porównał rytmowe bieganie…) Dzięki, miałem z tego niezły ubaw do końca wyścigu. Niestety moc powoli się kończyła i wolałem dyplomatycznie nie ujechać się, oszczędzić nogi, bo do mety zostało jeszcze kilkanaście kilometrów w tym dość wymagająca końcówka. Nie wiedziałem poza tym, jak daleko za mną jedzie grupa pościgowa. Czułem też dość mocno sponiewierane stopy, które powoli gotowały się w butach. Zbędna też okazała się czapka, ale ubrać mi ją kazała Iwona cytując to prosto „jeszcze ci kleszcz nasra na głowę to będziesz miał…” Cóż, żony się słucha… (czasami)… Stopy bolały szczególnie na zbiegach, bolała pachwina, z którą walczymy kilka miesięcy i generalnie byłem mocno sponiewierany, ale szczęśliwy.
Przed punktem nawadniania, w okolicy 35 km w Zbychowie czekała Iwona, która zagrzewała do boju i robiła słit focie. Chciała nawet dać mi flaszkę z piciem, ale mając na myśli, że inni zawodnicy nie mają takiego przywileju, stanowczo odmówiłem. Przydała się po zawodach, na mecie. Na 36 km był punkt żywieniowy. Chciałem się tam zatrzymać i uzupełnić wodę, ale było tam tyle ludzi, że odpuściłem temat i poleciałem dalej, mając na ostatnie 11 km jakieś 200-250 ml wody. Było to stanowczo za mało, ale to dopiero poczułem później, na ostatnich 3 km.
foto: Fotografia Piotr Oleszak
Pocisnąłem w dół jak pocisk, ale taki stary, wyszczerbiony, który nie potrafi rozwinąć swojej prędkości, chociaż jak widzę teraz na gremlinie to w dół tragedii nie było, oczywiście jak na grubego Suchego. 4’18, 14 i 21, czyli tragedii nie ma, ale „gdyby babcia miała wąsy” … to można było tu urwać dobre 30 sekund, jak nie więcej, ale nie urwałem. Po zbiegu czekały kolejne krótkie i ostre podbiegi oraz kilka fajnych odcinków na przełaj, na szagę, po warstwicy, w dół… na łeb na szyję. Było mega. Na jednym z podbiegów miałem nawet Przemka na około 30-40 m, ale mi uciekł a ja nie miałem siły go gonić. Był mocniejszy. Jak teraz patrzę to jeden kilometr pokonałem w 8 minut… ale tam było 44 m w górę i 15 w dół. Ciekawe doświadczenie, dość niespotykane w biegach ulicznych. W BnO to norma, ale trenować orientację skończyłem w 2000 roku, czyli jakieś 18 lat temu. Ostatnie km poleciałem mocniej, mijając połówkowiczów, wśród których przybiłem kilka piątek znajomym i finalnie wbiegłem na metę na 5 pozycji w generalce.
Czyli wysoko. Czas, jaki uzyskałem to 3:54:59, a planowałem zmieścić się w 4 godzinach. Pierwszy na mecie Jacek Sobas miał czas 3:33:07, drugi Kuba Czaja 3:40:11 a trzeci Marcin Wróbel 3:49:49.
Bieg oceniam jako bardzo dobry, z którego jak mało kiedy jestem zadowolony. Dostałem mocno w łeb i tak jak na samym początku mówił Benek, dostałem solidnie <cenzura> i tak miało być. Organizacja imprezy świetna. Czapki z głów. Klimat petarda, to było to coś, czego brakuje na ulicy, więc tym bardziej należą się wielkie brawa dla organizacyjnej ekipy. Robicie towarzysze i towarzyszki mega imprezę, za którą należą się wielkie brawa.
Za rok mam nadzieję, że stanę znów na starcie maratonu z plusem, na 80 km jakoś mi się nie spieszy, i mam nadzieję, że tym razem uda mi się lepiej przygotować, chociaż możliwe, że będę 2 tygodnie po dość tropikalnym maratonie, ale to się jeszcze okaże…
Gratuluję wszystkim, którzy ukończyli te zawody a szczególnie moim wyścigowym dzikom. To był kawał dobrej roboty !