A miało być tak pięknie… a wyszło jak zawsze… Cóż, życie. Po Pucharze Bałtyku przez tydzień latałam jak kot z pęcherzem po lekarzach i fizjo, żeby ktoś w końcu postawił mnie do pionu i wyciągnął to ustrojstwo co gdzieś w środku siedzi a obstawiam na a) gruszkowaty, b) pośladkowy (mniejszy, średni), c) więzadła w stawie krzyżowo biodrowym d) tego nie wie nikt… i niby było ok, ale do czwartku… Ból mijał, mogłem normalnie chodzić, więc w czwartek poszedłem na rozruch. Bez prochów, na czysto, na świeżo… 100 m i żopa w krzakach… Ledwo co przekulałem 3 km i musiałem zawijać do bazy. Nic nie pomogło. Jak bolało, tak bolało, a w piątek, sobotę i niedzielę miałem się ścigać… Jak żyć ? Jak trenować ? Jak biegać ? No jak… ? Na wznak… wspak. Humor mnie jednak nie opuszczał, spakowałem rano torbę i postanowiłem zaryzykować. Oczywiście nie polecam nikomu biegania z kontuzją (?) ale bazując na wieloletnim doświadczeniu na pewne rzeczy mogę sobie pozwolić.
Piątek… etap pierwszy…
Padało, lało, wiało. Piękna pogoda do biegania. Miejscówka w mojej okolicy, w lasach w których uczyłem się biegać, więc byłem mega mocno nakręcony na leśne ściganie. Podjechałem do biura zawodów, do SP 35 na Witominie, wytarabaniłem się z auta i pokuśtykałem niczym Herr Otto Flick z kultowego „Allo, Allo”… Odebrałem numer, pożyczyłem chipa, którego przymocowałem na dwie gumki do nadgarstka, pamiętając ubiegłotygodniowe perypetie i mogłem się przebierać w ciuchy do lasu. Na kopyta założyłem tym razem sprawdzone inov-8 x-claw 275, które skutecznie sprawdziły się na biegunie północnym, na City Trail’u i innych górskich biegach. Byłem więc przygotowany do leśnego wyzwania, które mnie czekało. Etap pierwszy był płaski, gremlin pokazał 124 km w górę i niecałe 7 km, ale do rzeczy. Rozgrzewka… auć, auć, auć… kuśtyk, kuśtyk, kuśtyk, lekko nie było, ale miałem pewien misterny plan i nie zawahałem go się użyć. Plan był dwu etapowy. Etap pierwszy składał się z … biegania, czyli z siły i mocnego podbicia tonusu mięśniowego, rozruszania poskracanych więzadeł i mięśni właśnie przez mocne siłowe, górskie bieganie a etap drugi to zabawa w domu z urządzonkiem o wdzięcznej nazwie „posture curve”, po które sięgam w ostatecznej ostateczności.
Etap 1
Wracając do zawodów. Komunikat techniczny mówił 5,8 km, 20 pk i 110 w górę. Czyli ciekawie i tak było. Pierwsze spojrzenie na mapę i myśl… ale jazda. Płasko i szybko. Można lecieć. Koncentracja i czujnie, żeby tylko dobrze wejść w mapę na początku. Jedynka bez problemów. Dwójka idealnie. Trójka również, ale czwórka z lekkim zawahaniem, za bardzo poszedłem w prawo i dobre 20-30″ w plecy. 5 czysto, ale 6… bez komentarza. Taki prosty przebieg a ja latałem jak szalony i nie mogłem znaleźć drania. Zwycięzca miał na tym przebiegu 56″ a ja 1’49″… 7 i 8 ok, ale prosta 9 za bardzo w prawo… Rzuciło mnie prawie pod 13… i trzeba było nadrabiać. 10 czysto, ale kolejny kopczyk… tragedia. Znów poszedłem za bardzo w prawo i dużo czasu straciłem. Generalnie jest tak, że jak na moment stracę koncentrację to robię błąd. Potem na siłę chcę go nadrobić i wszystko zaczyna się sypać. Łeb musi się skupiać na 200%. Reszta całkiem całkiem, chociaż na 16 znów popłynąłem… Reasumując po pierwszym etapie byłem dopiero 6, ale mega zadowolony. Bawiłem się wyśmienicie i z niecierpliwością czekałem na kolejny etap. Jedyne co mnie niepokoiło to stan mojego zadka… ale od czego ma się „posture curve”… trzeba było, zacisnąć zęby i pokochać ból przez naprawdę duże „B”.
Sobota (dzień kota)… etap drugi…
Tym razem wziąłem ze sobą posiłki w postaci Iwony. Plan był taki, że ja lecę ile fabryka mocy, kończę etap i zabieram Iwonę na krótkie szkolenie do lasu, oczywiście jak zdrowie będzie pozwalało. Całe szczęście, że kilka sesji gniecenia tyłka i pleców machiną zagłady pozwoliło mnie doprowadzić do stanu względnej używalności. Mogłem chodzić bez bólu i … truchtać a nawet biec. W skali od 1 do 10 ból był w granicach 4, czyli nieźle. Coś siedziało, ale powoli puszczało… ufff…
Etap 2 to wg organizatora 9 km biegu, 21 pk i 390 m w górę. Zacnie… Zapowiadało się ostre lanie i tak się stało. Był ból, płacz i zgrzytanie zębów. Oddychałem rękawami, skarpetkami, uszami i każdym centymetrem skóry ze zdwojoną mocą.
Etap 2
Start… jedynka czysto. W dół, do krzyżówki, w lewo, w górę i siodełko. Dwójka zapowiadała się wesoło. Tu znów naciąłem się na to, że zawsze pierwszy wariant jest najlepszy a drugi przekombinowany. Pierwsza myśl, idę z lewej, ale drugi pomysł, atakujemy z prawej. Droga, wzdłuż płotu i dalej drogami. Przebieg banalny, prosty, może wolniejszy niż ten z lewej, ale… kto nie ma w głowie, ten ma w nogach. Na dobiegu tak się zawinąłem, że nie miałem pojęcia, gdzie byłem. Zakręciłem się jak słoik na zimę, albo jak muszelka ślimaka. Zepsułem przebieg na dobre 11 minut !!! MASAKRA !!! Tam doszedł mnie Goli, i razem pocisnęliśmy do dwójki i do trójki. Potem go puściłem i poleciałem sam. Spokojnie i do przodu. Czujnie i kontrolnie. Niestety nie mogłem się wpasować w mapę i trochę traciłem wariantowo. 8, 9, 10 ok. Na 10 miałem nawet drugi międzyczas. 11 spoko, ale 12 zepsułem wariantowo. Poszedłem w dół przy płocie a tam był taki syf, że ciężko by było bez maczety przejść. 14, 15 znów małe wahnięcia, 16 spoko. Na 17 wskoczyłem na drogę i z prawej, mocno, czysto. Teraz patrzę, że można było lekko zmienić wariant i nie pchać się na około. Z dużego rozwidlenia można było pójść prosto, na krechę, ale co tam. Przynajmniej sobie pobiegałem po lesie. Końcówkę pobiegłem jak na mnie całkiem czysto, bez większych błędów – nie mówię o wariantach i po 90 minutach doleciałem do mety. Byłem tak ujechany, że przez dobre 3 minuty leżałem na plecach i kwiczałem jak zarzynany świniak, wentylując się każdą częścią ciała. Na ulicy tak nie potrafię… Tu jest zupełnie inaczej. Było git! Wyszło niecałe 13 km i ponad 550 m w górę i to nie po drogach…
Chwilę odpocząłem i poszedłem z Iwoną na trasę K 10 N, czyli dla dzieciaczków po wstążeczkach. Nie istotne, ważne że z mapą i ważne że do lasu. Tym razem typowo 4 fun. Iwona prowadziła z punktu do punktu i całkiem fajnie dawała sobie radę. Zepsuła tylko jeden przebieg, ale jak na drugie bieganie z mapą to wyszło naprawdę GIT! Jeszcze będzie ganiała z mapą po lesie.
Wieczorkiem wpadliśmy jeszcze do Wiolki na małe conieco i spotkaliśmy się w starym pamiętnym squadzie, który nie jedno w latach swojej świetności przeżył. Było git !
Niedziela… etap trzeci…
Ostatni dzień ścigania. Start handicapowy, czyli polegający na tym, że osoba z pierwszym czasem startuje jako pierwsza a kolejne ze stratą czasową, jaką mają po dwóch dniach biegania. Nie będę pisał ile straty miałem, bo wstyd, ale z pozytywów napomnę, że działałem w 88% i prawie nic mnie nie bolało. Machina tortur zadziałała, jak trzeba.
7 km, 19 punktów i 290 m w górę… Patrząc na miejsce, gdzie był ulokowany start zapowiadał się ciekawy etap. Płasko > góry > płasko > góry, czyli jazda bez trzymanki. Full koncentracja i jazda…
Etap 3
Jedynka czujnie i spokojnie, pewnie. Dwójka podobnie. Trójka myślałem, że idealnie, ale znów to samo. Zamiast iść pierwszym wariantem poszedłem drugim, bardziej na około… Bez sensu. Czwórka idealnie i zaczęło się… wystarczyła myśl, że idzie całkiem sympatycznie… no i się posypało. Lekkie błędy wariantowe na 5 i 6, może na kilkanaście sekund i na 8 lipa… a taki prosty punkt. Biegłem idealnie wzdłuż ogrodzenia, złapałem górkę, zielone i w dół. Widziałem ścieżkę, ogrodzenie, ale za diabła nie mogłem zlokalizować punktu ukrytego sprytnie za korzeniem… Trochę popływałem i w końcu udało się. Ufff… ale błąd rangi wielbłąd. 9 znów lekkie wahnięcie w prawo i kilkanaście sekund w plecy a na 10 dałem ciała na maxa. Wariant banalny. Prosto, obok zielonego, przez drogę, lekko w prawo, mulda, dołek, punkt. Mnie natomiast machnęło mocniej w lewo i przeleciałem na następną muldę. Dobrze, że coś wcześniej mi się zaświeciło w głowie i nie zleciałem w dół, bo byłoby po ptakach… 11 prawie po kresce, ale znów wywaliło mnie w prawo aż do drogi. Chwila zastanowienia się i punkt. Tam dogonił mnie zawodnik, który startował za mną i trzeba było postarać się go zgubić. 12, 13 czujnie, kontrolnie i na 14 jazda… Złapałem drogę i ile fabryka… tzn. tak miało być, ale czołg musiał się rozpędzić. Na tym przebiegu miałem 3 ci międzyczas, więc trochę nadgoniłem i urwałem się rywalowi. Kolejne 3 punkty po płaskim, mocno i czysto. 18 podobnie, 19 i do mety… Etap popsułem i miałem dopiero 11 czas, chociaż finalnie po 3 etapach uplasowałem się na 7 pozycji w M 35. Tragedii nie było.
inov-8 x-claw 275… były ze mną na biegunie, na Spitsbergenie i w lesie…
Reasumując… nie jest źle. Fizycznie jest spoko. Mimo, że przez 3 dni zrobiłem około 30 km w tym ponad 1000 m w pionie na przełaj to żyję i mam się dobrze. Nic mnie nie boli, nie łupie i nic nie skrzypi. Oczywiście nie licząc zadka. Nie jestem urąbany, jak po ulicznym ściganiu i to jest duży plus. Brakuje mi na pewno obiegania na mapie. Obiegania „fizycznego”, czyli utrzymania prędkości w leśnym terenie oraz obiegania „technicznego” czyli szybkiego i pewnego czytania mapy, obierania pewnych i optymalnych wariantów i chłodnej głowy. Robię proste błędy techniczne, wariantowe, ale nie ma co się dziwić. Z BnO na dobre skończyłem 18 lat temu i nie mam co się porównywać do chłopaków, którzy cały czas byli aktywni w tej dyscyplinie. Jestem jednak mega zadowolony z tych 6 startów. Trzech w Pucharze Bałtyku i trzech w Grand Prix Pomorza. To było bardzo owocne bieganie, które przysporzyło mi sporo frajdy, super zabawy i przypomniało mi młodzieńcze lata. Było GIT !
W 2019 roku wracam powoli do BnO. To postanowione. Z ulicznego ścigania praktycznie rezygnuję. Znudziło mi się. Pobiegnę pewnie kilka dziwnych maratonów, ale nie na szosie oraz kilka leśnych innych startów o których myślałem już jakiś czas temu. Chcę trochę urozmaicić moje bieganie i jeszcze bardziej bawić się nim niż robiłem to do tej pory.
Posture Curve