Jak w temacie i powiem więcej. Nigdy negatywów, nie mylić z negatywami tymi z aparatu, z kliszami, czarno białymi… never.
Ten start miał być i w sumie był kolejnym startem treningowym , przygotowującym do jesienno zimowych maratonów, które będą mogły i zapewne sponiewierają mnie srogo, więc tym bardziej trzeba się do nich z głową przygotować. Tydzień przed górską połówką był lekko szalony i znów nie wyszedł, jak miał wyjść. Życie. Po niedzielnym starcie na Westerplatte i mega luzie w nodze, w poniedziałek tradycyjnie odpoczywałem, we wtorek potruchtałem 18 km, ale coś mnie brało i kręciło…. środę więc też odpuściłem i wolałem się wykurować w 120%. To było dobry pomysł. Przeszło i nie musiałem sięgać po prochy. Czwartek rozbieganie z rytmami, piątek …on tour… do Łorsoł, w tematach o których kiedyś napiszę, ale bardziej później niż prędzej… W każdym razie grubo… i do domu zajechałem późno w nocy. Tak bywa…. Dużo więc nie potrenowałem, ale tak miało być i na pewne rzeczy nie mam wpływu. Kwestia priorytetów.
Sobota… 7:30 pobudka, śniadanie i jazda na zawody… gdzie plan był prosty, szczególnie parząc pod kątem profilu trasy na Grenlandii. Pierwsze 2,5 km średnio mocno, czujnie, ale z zapasem a na zbiegach „ogień” i obserwacja, jak jest, co poprawić, na co zwrócić uwagę. Generalnie czujnie, kontrolnie, żeby nie urąbać się, nie zrobić sobie krzywdy i być w stanie trenować pod maraton przez kolejne 3 i pół tygodnia, które zapowiadają się równie szalone, ale tak to jest jak człowiek chce „zbawiać świat” i bierze sobie miliard różnych dziwnych tematów na głowę.
Do rzeczy. Rozgrzewka, dwójeczka, koncentracja, spokój i jazda… Bercik poszedł z Pawlem do przodu i nawet nie miałem zamiaru ich gonić, ale po około 1,5 km doszedłem Pawła i planowałem razem z nim cisnąć dalej. Tak też zrobiłem. Mocno, ale z zapasem. Na podbiegach spokojnie, luz. Na prostych Paweł podkręcał tempo a ja na zbiegach ruszałem mocno. Tempo było optymalne. Powiem wręcz konwersacyjne. Nie kontrolowałem zegarka, to było najmniej istotne. Samopoczucie, dyspozycja, trasa i szarpane tempo. Taki był plan. Za nami cisnęła jednak 3 osobowa grupka zawodników, która dość mocno zaczęła się zbliżać. Nie wiem na którym km się złączyliśmy, ale mi to zupełnie nie przeszkadzało. Wyczuliśmy momentalnie chłopaków, który gdzie jest mocny a który gdzie odpuszcza i tak się kulaliśmy…. Na 12 km żel i spokój. Rura w dół, na podbiegu spokój. Czujnie. Chyba na 14 na mocnym zbiegu Paweł krzyknął … OGIEŃ… i daliśmy po garach. 3’27 a najszybszy LAP, jaki mi Garmin złapał to 3’16 i było fajnie. Plan był we łbie – odczekać i uspokoić na podbiegu pod Długą Górę, na singlu przytrzymać chłopaków. Potem czajenie się i jazda. W górę i mocno w dół. W dół czułem się mega mocny, a pod górę… czujnie i spokojnie. Z głową… Taki był plan, ale plan skończył się na zbiegu na 14 km, kiedy coś pizgło mi w stopie. Dziwne uczucie. Bardzo mocny ból w momencie wybicia się z twardszego podłoża, jak trafił się kamień czy korzeń to była już masakra. Puściłem dwójkę do przodu i poczekałem na „czwórkę”, którą miałem już wyczutą, ale… po kilku krokach i kilku mocnych impulsach bólu, zjechałem do bandy, machnąłem ręką, żeby chłopak biegł i zacząłem truchtać. Do mety było około 2 km a w oddali pusto. Całe szczęście. Dopiero na ostatnim podbiegu zobaczyłem Mario Piekario. Ziomka, z którym znamy się kupę lat i dość mocno rywalizowaliśmy na Biegach Górskich i generalnie zawsze na tym podbiegu na niego czekałem. Taka sytuacja. Mario oczywiście mnie doszedł i pocisnęliśmy razem. Kuśtykając z grymasem na twarzy udało mi się go pokonać i finalnie zająłem 4 miejsce. Szkoda. Byłem mocno zirytowany, bo pudło w open było spokojnie do ugrania. Jak nie 2 to 3 miejsce… ale są inne priorytety startowe w tym sezonie i mam nadzieję, że nie oddaliły się za bardzo wraz z tym startem…
Jedynym pozytywem, który zanotowałem był najszybszy km, który pokonałem w 3’16. No dobra, była jeszcze najszybsza mila…
#WalkaTrwa
PS. Sport wyczynowy uzależnia i prowadzi do kalectwa… podejmujesz ryzyko na własną odpowiedzialność…