Grenlandia była kolejnym państwem na mojej arktycznej mapie podróży po świecie. Co prawda Kangerlussuaq, gdzie miałem przyjemność postawić nogę nie leży aż tak wysoko, jak Longyearbyen bo na 67 stopniu N, to można poczuć tu prawdziwą i dziką Arktykę, gdzie tak bardzo mnie ciągnie.
Dolecieć do Kangerlussuaq, gdzie znajduje się największy port lotniczy na wyspie, jest w miarę prosto. Ja wybrałem opcję Gdańsk > Kopenhaga i stamtąd grenlandzkimi liniami lotniczymi Air Greenland udałem się prosto do miejsca docelowego, gdzie rozgrywany był maraton. Samo miasto jest małe, szare i smutne. Mieszka tam niewiele ponad 500 osób i mało się tam dzieje, ale … można stamtąd dolecieć praktycznie wszędzie. Na południe do Nuuk czy na sam koniec, na daleką północ do Qaanaaq pod warunkiem, że ma się kilkanaście tysięcy na śmigłowiec… bo nic innego tam nie lata, ale jest przynajmniej cicho i spokojnie. Nikt tam nie będzie zawracał głowy.
Lot do Kangerlussuaq z Kopenhagi trwa około 4,5 godziny. Leci się jedynym w tych liniach lotniczych Airbusem, całkiem wygodną maszyną, na której pokładzie dobrze karmią i dają pić prawie pod korek. Co dziwne, jest to wliczone w cenę biletu i nie trzeba dopłacać, jak w innych skandynawskich liniach. Duży plus.
Port lotniczy należy do niewielkich. Mały budynek odpraw, sklep wolnocłowy, bar i to wszystko połączone z hotelem, w którym nocowałem. Internet mega drogi bo 40 DKK za godzinę. Połączenia telefoniczne również. 5 zł za minutę wychodzącą a 2 zł za połączenie przychodzące, ale nie jedzie się tam po to, by siedzieć w necie czy gadać przez telefon, ale po to, by szlajać się po podwórku a jest tam gdzie łazić i co robić. Oczywiście jeżeli komuś odpowiadają takie warunki i taki klimat, bo nie jest to miejsce dla wszystkich. Z resztą podobnie, jak Spitsbergen. Jest tutaj surowo, siermiężnie i ciężko. Czuć mroźny powiew Arktyki i ciche porykiwanie lodowca, którego czoło znajduje się ponad 30 km na wschód od miasta.
Co mnie zaskoczyło to duża ilość piachu na drogach, który osiada na butach, ubraniach i na niskiej roślinności. Drogi są pokryte kamieniami, lodem i drobnymi skałami, ale to ciekawe i interesujące miejsce do biegania. Na moje oko, jak pogoda dopisze to można tam spokojnie trenować i przygotowywać się do sezonu, oczywiście jeżeli dysponuje się zasobnym portfelem, jednak widoki, cisza i spokój są tego warte.
Lodowiec robi olbrzymie wrażenie. Niekończąca się tafla pofałdowanego lodu, śniegu, szczelin, gdzie hula wiatr i jest przeraźliwie zimno. Ciężko mi sobie wyobrazić, jak można w tak trudnym terenie pokonywać kilometry ciągnąć za sobą sanie z dobytkiem i nocować w tak nieprzyjaznym miejscu. Możliwe, że w miejscach, gdzie jest więcej śniegu, jest to znacznie łatwiejsze, ale nie tu. Na pewno warto to zobaczyć, przejść się po czole lodowca czy nawet pobiec, tak jak robiliśmy to podczas zawodów. Ciekawe doświadczenie.
Czyli, nie ma tam zielonej kwitnącej i bujnej roślinności. Nie ma ciepłego, radosnego słońca… ale jest to coś, co przyciąga tam wiele osób… To właśnie Arktyka i tego nie da się opisać, to trzeba poczuć. Poczuć na własnej skórze…