Ostatnio było mało o moim treningu, ale cały czas coś tam robię, ba powiem więcej, że znów trenuję. Po maratonie na Grenlandii szybko doszedłem do siebie, praktycznie bardzo szybko i gdyby nie robota od rana do późna to mógłbym spokojnie i porządnie potrenować, ale… nie ma co narzekać. Trzeba spinać pośladki, zaciskać zęby i jechać z tematem, jeżeli jeszcze coś chce się ugrać w tej grze a nie być tylko pionkiem do bicia. Tu nie ma półśrodków. Meta zawsze weryfikuje wszystko i zazwyczaj robi to w bardzo brutalny sposób. Kropka.
Wracając do Grenlandii a raczej do „po” Grenlandii to pierwszy tydzień był luźny i spokojny. Trzy rozbiegania w tym jedno po crossie. Kolejny, zapracowany pod korek i tylko 4 jednostki biegowe + 3 poranne treningi personalne z Markiem. Były dwa rozbiegania 23 i 25 km, siła która weszła ostro w tyłek bo biegałem 5 x 500m i zabawa biegowa, która wcale po tej sile zabawna nie była, szczególnie że biegałem ją w lesie, po mokrych liściach a większość trasy wiodła pod górę. Wyszły skromne 74 km, ale jakościowo tragicznie nie było. Było tak w przysłowiowy „kit” lub po japońsku, czyli „jako tako”.
Kolejny tydzień postanowiłem, że trzeba z racji większej ilości wolnego czasu, poświęcić na trening. Zaczęło się niewinnie…
wtorek – 12 km + 10 x 200m podbieg – extra, nachylenie niewielkie, bieganie rytmowe na wysokim kolanie i przede wszystkim szybkie, dynamiczne… dobry trening…
środa – trochę kombinowałem z pogodą i trasą, szczególnie że do wyrobienia było 14 km ciągłego. Zrobiłem 5 km rozgrzewkę, trochę gibania i ruszyłem ulicą leśną i cegielnianą aż na Szmeltę, trasa prawie płaska, bo tylko 88 m w górę i 92 m w dół, ale jakoś nie szło. Biegałem na tętno, 7 km do 175 i 7 km do 179. Wyszło średnio bo po 4’02 / km. Generalnie dziwny trening, bo mięśniowo był fajny luz i noszenie po sile, tętnowo nie czułem tego, ale wyszło jak wyszło. Liczyłem na szybsze bieganie…
czwartek – spokojna dwudziestka rozbiegania, z nóżki na nóżkę z uśmiechem na twarzy…
piątek – znowu trochę kombinowania z czasem, ale w końcu udało się ogarnąć temat, 9 km rozbiegania w lesie z czołówką + siła biegowa, zróżnicowana na podbiegu na miękkim w postaci skipów, podskoków, wieloskoków i podbiegu, weszło pysznie… oj weszło…
sobota – dzień sądu. Trening, o którym myślałem od poniedziałku i którego mocno się obawiałem, szczególnie teraz będąc w tej dyspozycji w jakiej jestem. Niby tylko 2 x 5 x 800 ale prędkości… No właśnie… Trzeba było więc dodatkowo się zmotywować i ruszyć tyłek na stadion. 5 km rozgrzewki i jazda z tematem i nastawieniem, jakoś to będzie, co po pierwszym odcinku zmieniło się w słowa piosenki „nic nie boli, tak jak życie” . Dawno tak nie miałem, żeby po pierwszym odcinku włączyło mi się kombinowanie, jak skrócić, co zmienić i jak to ogarnąć, żeby tak nie bolało. Pierwszy odcinek pobiegłem w 2’46, oczywiście nie na kilometr, ale na 800 m i miałem serdecznie dość. 200m truchtu, czyli około 1’20 i kolejna osiemsetka… 2’39 i zacząłem kombinować, jak koń pod górę. Wykombinowałem, że robię 5 x 800 rozpędzająco i drugą serię tak samo, czyli zacznę w 2’46 i będę zjeżdżał w dół. OK. Trzeci odcinek 2’39 i zmieniłem koncepcję. Robię 5 x 800 i potem 5 x 400 + 5 x 200m … Powtórzenie numer 4 i na stoperze 2’40… Zostało jeszcze jedno i idę do domu. Mam to w dup** nie będę się zajeżdżał. Rozebrałem się do bluzy i pocisnąłem piąty odcinek, który wyszedł w 2’37. To już jest koniec… ale żeby nie było, to przetruchtam 400 m i może, jak mi się zachce to rozpocznę drugą serię. Zawsze przecież mogę ją skrócić. 2’38, 2’39, 2’39, 2’40 i bez kitu miałem wszystkiego dość a został jeszcze jeden odcinek. Ostatni ! Ostatnia prosta. Ostatnie dwa koła. Pomyślałem tak. Biegnę po 40″ / 200 m i idę z ostatniej dwusetki, żeby nie było. Po 200 m postanowiłem, że nie będę patrzał na zegarek, tylko idę jak noga kręci… co ma być, to będzie i wyszło 2’37… Zatrzymałem się i prawie puściłem spektakularnego pawia na tartan. Rozbolał mnie łeb a przed oczami miałem mroczki. To jednak się nie liczyło. Liczył się fakt, że spiąłem tyłek, zacisnąłem zęby i dowiozłem wszystko do mety. To zaprocentuje na zawodach, kiedy będzie jeszcze bardziej bolało i będzie jeszcze ciężej. Ufff. Cieszę się, szczególnie z tego, że odcinki wychodziły poniżej 3’20 / km a na takich prędkościach dawno, dawno temu nie biegałem. Był ogień. Weszło pięknie.
niedziela – 25 km leśnego górskiego rozbiegania. Planowałem zrobić rekonesans nowej trasy, na której będę chciał co jakiś czas się sprawdzić. Podjechałem do lasu i wyszedłem w deszczową aurę przed siebie. Trasa pierwotnie składać się miała z 3 podbiegów i 3 zbiegów, oczywiście mam na myśli takich solidniejszych, dłuższych, bardziej stromych, po około 1,5 – 2 km długości. Małych pierdków nie liczę. Finalnie wyszło 5 podbiegów i 514 m w górę / 513 m w dół. Spokojnie, z nóżki na nóżkę, bez zerkania na zegarek, prosto przed siebie. Do celu. Nie miałem pojęcia po ile biegnę, na jakiej intensywności pracuję. Po prostu biegłem… i zaliczałem kolejne podbiegi. Po treningu byłem mega pozytywnie zaskoczony, bo średnia / km wyszła 4’56 a w lesie było naprawdę co robić i gdzie się zmęczyć.
Cały tydzień zamknąłem z liczbą 118 km, z czego jestem zadowolony i po raz kolejny sprawdził się fakt, iż im więcej km biegam, im więcej siły robię, tym lepiej się czuję i lepiej mój organizm funkcjonuje. Jeszcze do przerobienia został ten tydzień, który zapowiada się bardzo wymagający, kolejny znów porozjeżdżany i powoli trzeba będzie się pakować i ruszać na południe…
Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej – Ryszard Kapuściński