W sobotę 9 marca miałem przyjemność startować w Gdyńskim Maratonie na Orientację „Spiros” organizowanym przez Pomorski Okręgowy Związek Biathlonu z moim byłym trenerem – Andrzejem Olechem na czele. Długo nie dawałem się namówić na ten start , szczególnie że pasował mi pod względem terminu, długości tras oraz klimatu, do którego powoli wracam.
Zapisałem się na trasę pieszą o długości 15 km, Długość trasy została obliczona w linii prostej pomiędzy kolejnymi Punktami Kontrolnymi (PK) według optymalnego wariantu pokonywania trasy z uwzględnieniem elementów nie do przejścia (przejechania) gdyż oprócz opcji biegania były również trasy rowerowe.
Celem zawodnika jest znalezienie wszystkich punktów kontrolnych w dowolnej kolejności za pomocą mapy i opisem trasy. Teoretycznie nic trudnego, szczególnie dla osoby, która w orienteeringu siedziała od dziecka. Teoretycznie, bo w praktyce mapy do sportowej formy BnO znacznie się różnią z tymi, które były wykorzystywane w Spirosie. Nie są one tak dokładne i szczegółowe, do jakich się przyzwyczaiłem więc potrzebowałem trochę czasu, żeby wgrać się w mapę i dobrze czytać teren. Dodatkowo punkty kontrolne trzeba było potwierdzać za pomocą perforatorów i kart startowych, na których ostatnio biegałem w końcówce lat 90 tych. Zabawy było co niemiara.
Tak to mniej więcej wyglądało, chociaż tutaj jest przedstawiony niewielki fragment mapy o skali 1 : 15 000, czyli 1 cm na mapie odpowiadał 150 m w terenie. Szybko podzieliłem trasę na dwie główne części, północ – południe oraz na dwie mniejsze i ruszyłem przed siebie. Spokojnie, lekko, żeby wgrać się w teren i nie narobić bigosu na samym początku.
Zacząłem od punktu numer 2, który usytuowany był na osiedlu, na rozwidleniu dróg. Następnie przez 19, 20 i 9, który znajdował się na sporej górce. Tu dopiero zaczął się las i trzeba było się przedzierać przez rzeczkę i podmokły teren. Punkty były schowane w dość prostych miejscach i nie miałem problemów z ich lokalizacją. Z 9 przeskoczyłem na 17, 18 i 7, gdzie zaczęły się schody. Wszedłem nie w tą muldę i trochę kręciłem się po lesie, zanim znalazłem punkt. Straciłem dobre 3-4 minuty… i zdekoncentrowany pobiegłem dalej na 6. Mimo, że ze znalezieniem punktu nie miałem problemu, to z tego całego muldowego zamieszania wybrałem zły wariant i znów dobra minuta, jak nie dwie zostały stracone. Z 6 przeskoczyłem szybko na 3, następnie na 5, 10 i po przebiegnięciu przez dużą ulicę znalazłem się w lesie, w którym trenowałem tylko raz w życiu i zupełnie go nie znałem. To mi bardzo odpowiadało, bo w końcu coś zaczęło się dziać.
Oczywiście ulicę pokonałem nielegalnie, ale o tym nikt nie musi wiedzieć. Celem był punkt 14 i następnie 15. Dwie proste lokalizacje, skrzyżowanie ścieżek, ale jako że na mapie są zaznaczone tylko główne drogi a w realu tych dróg jest sporo, więc oczywiście wbiegłem nie w to skrzyżowanie, co trzeba i znów straciłem dobrą minutę… 15, 16 i 29 złapałem bez problemów. Na kolejny punkt, 28 zamiast pobiec spokojnie, pewnym wariantem, trochę przekozakowałem i poszedłem na przełaj… To mnie zgubiło niestety. Zacząłem ostro czesać po lesie i sporo czasu zajęło mi odnalezienie się na mapie oraz drugie tyle na potwierdzeniu punktu kontrolnego. Co za tym wszystkim poszło to oczywiście dekoncentracja i chybiony wybór kolejnego wariantu na banalnie prosty punkt.
Zamiast zaatakować z lewej strony, ja postanowiłem iść z prawej… Oczywiście mam tu na myśli punkt numer 27. Pojawił się płot, który ciągnął się do samej ulicy i dalej w lewo… Masakra, ale mądry Suchy po szybkiej kalkulacji i ocenie ryzyka postanowił przebiec przez teren jakiegoś zakładu licząc na łut szczęścia, że a) nikt go nie zatrzyma po drodze, b) będzie można przeskoczyć przez płot, c) znajdzie punkt. Cały szkopuł polegał na tym, że na drodze między punktem a płotem znajdował się kontener ochrony… Cóż. Kto nie ryzykuje, nie pija szampana, więc pocisnąłem ile fabryka mocy przy zdumionym ochroniarzu w stronę górki, płotu i punktu, którym tam się znajdował. Niestety… ochroniarz mnie dostrzegł a płot wizualnie nie nadawał się do przejścia. Był zakończony ostrym drutem kolczastym, którego sforsowanie „na lekko” było niemożliwe. Kiedy usłyszałem za sobą wrzeszczącego ochraniacza przyspieszyłem i … spostrzegłem zwalone drzewo, które opierało się na nieszczęsnym płocie, tworząc swoisty most na drugą stronę. Ufff… Teraz to ten ochraniacz mógł się drzeć do woli. Ja byłem poza płotem, w lesie, na górce, na punkcie i mogłem biec dalej.
Kolejne punkty nie sprawiły już żadnego kłopotu i bez problemów, jeden po drugim, spokojnie je zaliczyłem, potwierdziłem na karcie i mogłem dobiec do mety. Przebiegłem 22 km w dość spokojnym tempie i nawet udało się zająć pierwsze miejsce w TP 15, co mnie bardzo ucieszyło. Pierwszy start w tym roku i pierwsza wygrana… Oczywiście, ranga zawodów nie była jakaś mega wielka i nie startowali tam super fantastycznie zawodnicy, bardziej pasjonaci, amatorzy i fani biegania z mapą, ale co tam… Najważniejsze, że było GIT i mogłem trochę sponiewierać się w lesie.
Ten Pan po mojej prawej stronie to Andrzej Olech, jeden z moich pierwszych trenerów z czasów BnO. Jeden z najlepszych szkoleniowców, z którymi miałem i nadal mam przyjemność trenować i pracować. Znamy się, jak łyse konie od 1990 roku. Sporo czasu i fantastycznie spędzone lata.
To były bardzo dobre zawody i polecam je każdemu, kto chce spróbować innej niż tylko uliczne czy górskie bieganie. Orienteering w jakiejkolwiek postaci, to fantastyczna sprawa, której niepowtarzalność i zmienność sprawia, że każdy bieg, rozgrywany nawet na tym samym terenie jest zupełnie inny. Kolejny start w BnO dopiero w maju na Pucharze Bałtyku, gdzie czeka mnie trzy dniowe ściganie się po rumskich lasach. Będzie fantastyczna zabawa.