Może zabrzmi to dość dziwnie, ale to moja pierwsza kontuzja w życiu. Pierwsza poważna kontuzja, która mi się przytrafiła od początku trenowania, czyli od 1990 roku. Nie wliczam w to jakiś małych przykurczy, napięć czy spięć podobnie, jak skręcenia stawu skokowego podczas lekcji wf czy złamanego dwukrotnie nosa w dość niejasnych okolicznościach. Patrzę na to przez pryzmat sportu, który uprawiam i dość dziwnie się z tym czuję. Pierwszy raz coś sobie urwałem tak, że muszę mieć przymusową pauzę i nic na to nie poradzę.
Naderwanie powięzi głowy przyśrodkowej m.brzuchatego łydki w części bliższej na poziomie stawu i poniżej długości około 4cm. Niewielki obrzęk powięzi widoczny do połowy wysokości podudzia. Nie widać krwiaka czy zwapnienia w tym obszarze.
Ciągłość i struktura ścięgna Achillesa prawego prawidłowa. Cech uszkodzeń nie widać.
Tak brzmi diagnoza. Z jednej strony tragedii nie ma, ale rewelacji również. Czas na porządną rehabilitację, zabiegi i odpoczynek od biegania a szkoda, bo zaczęło się mi całkiem sympatycznie biegać a lada moment zaczyna się sezon startowy, ale cóż. Tak najwidoczniej miało być i na pewne rzeczy nie ma się wpływu. Od przyszłego tygodnia trzeba będzie wejść do wody, żeby wszystko nie klapło i przypomnieć sobie, jak się pływa. Potem zobaczymy. Jak będzie spoko to MTB i za 3 tygodnie spróbuję pobiegać. Tragedii nie ma…
Walka trwa… nieustannie