Pierwotnie wpis miał nosić tytuł „Owocowa połówka w Poznaniu”, ale że Owoc zostawił mnie gdzieś na środku ulicy w obcym mieście na pastwę samego sobie, więc… ech… skandal.
Ale tak na poważnie, to dzięki za fajne i miłe 10 km wspólnego biegu, gdzie w bardzo dobrych humorach gadając o głupotach przemieszczaliśmy się z kilometra na kilometr w bardzo komfortowym tempie. Przegadana dyszka zrealizowana w czasie 37’35 pokazała, że forma była i na miękkiej nodze pękłoby 1:19 a myślę że i 1:18, czyli zakładając, teoretyzując, hipotetyzując etc. plan zostałby wykonany. Dzięki Owoc i wrzuć coś nowego na bloga, bo lecząc kontuzję nie mam czego czytać.
Zaczynając jednak od początku należy cofnąć się do półmaratonu w Gdyni, w którym typowo for fun pobiegłem 1:21:41 postanowiłem, że przygotuję się do Poznania na jakieś 1:17-18, czyli bez szału, ale i bez tragedii. Dlaczego tak mało ambitnie, mianowicie z prostej przyczyny totalnego braku czasu na jakikolwiek mocny trening oraz na fakt, że w czerwcu dałem się namówić na start w ultramaratonie na Babiej Górze, gdzie do pokonania będzie jedyne 50 km i 3700m w górę… czyli będzie bolało. Treningowo sobie wszystko fajnie poukładałem i zrobiłem przyzwoite 2 i pół tygodnia treningowego, gdzie wystartowałem na dużym zmęczeniu w Grand Prix Gdyni w Biegach Górskich, pobiegałem 2 mocne tempa i zaliczyłem fajny 24 km trening, gdzie średnia wyszła 4’19/km. Oczywiście po górkach i oczywiście w zmiennej formie. Było zacnie.
Tydzień przed startem pojechałem na gościnne występy do Łodzi, gdzie podczas DOZ Łódź Maraton, na który zostałem zaproszony przez Sponsora, opowiadałem o moich ekstremalnych maratonach. Dostało się biegunowi północnemu, Antarktydzie, Grenlandii i Spitsbergenowi. Było super, gdyż myślę że otworzyłem oczy wielu osobom i pokazałem, że nie taki diabeł straszny, jak go malują a jak ktoś ma pasję i marzenia to nie ma czego się bać, gdyż do odważnych świat należy.
W Łodzi zrobiłem jeszcze małą zabawę biegową i myślę, że tam się wszystko zaczęło a reszta była tylko splotem następujących po sobie wydarzeń. Tak miało najwidoczniej być i nie ma co dywagować. Szybka podróż, szybki trening, szybki wykład, jeszcze szybszy powrót… i w niedzielę na treningu przygotowującym do Orlen Warsaw Marathon coś niepokojącego poczułem w prawej łydce. Myślałem, że to przykurcz, spięcie i że samo puści. Nie puściło, za to ja odpuściłem poniedziałkowy trening, ale za to w sobotę skatowałem się na porządnej sile biegowej. Noga ciągnęła dalej, czyli moja teoria sprawdzona wielokrotnie w praktyce, mówiące, że na przykurcze najlepsza jest siła biegowa, niestety tym razem nie sprawdziła się. We wtorek Maciej zaczął pracować nad przywróceniem mnie do żywych ale w środę na spokojnym rozbieganiu niestety nie czułem żadnej poprawy. Sytuacja zaczęła się mocno komplikować i rozważałem nawet odpuszczenie poznańskiego startu. Z pomocą jednak przyszedł mój podopieczny Andrzej, który w sobotę umówił mnie na wizytę z fizjo w poznańskim Body Work, które bardzo mocno polecam. To tak w telegraficznym skrócie.
W Poznaniu miałem przyjemność przeprowadzenia krótkiej motywacyjnej prelekcji na temat
A, jak Antarktyda, B, jak Biegun, C, jak cel czyli jak nie dać się rutynie i czerpać radość z każdego treningu. Skąd czerpać motywacje, by osiągać każde sportowe marzenie.
Było sympatycznie i miło. Robiłem, to co lubię najbardziej, czyli opowiadałem o mojej pasji, marzeniach, przygodach, które sprawiają, że każdego dnia wstaję nakręcony z myślą o tym co nowego mnie w życiu czeka. O to chyba właśnie chodzi, żeby znaleźć sobie w życiu takie hobby, które tak człowieka wciąga i sprawia, że z radością czeka się na kolejny tydzień zamiast ponuro liczyć dni. To z resztą jeden z moich ulubionych cytatów, wypowiedzianych przez irlandzką pisarkę Cecelia Ahern.
W niedzielę wstałem dość optymistycznie nastawiony. Noga nie bolała i było GIT. Albo Ania z Body Work zrobiła super robotę i zreanimowała moją nogę, albo działała adrenalina, która eliminowała ból, albo stał się cud i wyzdrowiałem. Może stały się trzy rzeczy w jednym. Najważniejsze, że nic nie dolegało.
Pogoda była idealna do biegania. Było zimno, może z 6 C, lekko wiało ale było cudownie. Można było mocno biegać i z takim nastawieniem ruszyłem po śniadaniu na rozgrzewkę. Niespełna 2 km truchtu, sporo ćwiczeń, gimnastyki, kilka skipów, podskoków, rytmów i było GIT. NIC a NIC nie dolegało.
Ustawiłem się w swojej strefie i ruszyłem do przodu. Spokojnie, czujnie, kontrolnie. Biegło się bardzo luźno i swobodnie. Doszedłem Owoca i zaczęliśmy pogaduszki o tym i o tamtym. Tempo było akurat. 3’41, 38, 41. Nie za wolno. Nie za szybko. W sam raz. Starałem się wczuć mocno w nogę, bo coś mi nie grało. Zacząłem zastanawiać się, czy to efekt manualnego zmolestowania mięśnia, czy jednak coś w środku zaczęło się psuć. Postawiłem na to pierwsze i dalej ciągnęliśmy, nasz półmaratoński wózek.
Kolejne kilometry łykaliśmy, jak młode pelikany, ale noga coraz bardziej zaczynała denerwować i przestała współpracować. 3’44, 42 i 5 km minęliśmy po 18 minutach i 28 sekundach. Elegancko, chociaż mogło być ciut szybciej. Po 5 km skończyło się rumakowanie i zrozumiałem, że jednak w łydce coś się dzieje i nie ma co ryzykować. Gdybym wiedział, gdzie mogę zejść, zszedłbym z trasy momentalnie, ale widmo kręcenia się w krótkich gaciach po mieście nie było zbyt optymistyczne, dlatego po 10 km, odpuściłem.
Kolejne kilometry dreptałem i wkurzałem się na coraz bardziej dolegającą nogę. Wiedziałem, że nie jest to żaden skurcz i byłem świadomy, że jednak coś w środku sobie zerwałem. Na 15 km złapałem 57’35, na 20 km 1:18’01 i na metę dokuśtykałem z czasem 1:22:49.
Wbiegając na ostatnią prostą trochę się powygłupiałem pozdrawiając licznie zgromadzonych kibiców, przybiłem pionę z Łukaszem Panfilem, dobrym kumplem, z którym razem reprezentujemy najlepszy rocznik 80’ty. Było super. Kibice, aplauz, klimat i jazda bez trzymanki. Tego było mi trzeba, tylko szkoda, że ostatnie metry do hotelu pokonałem prawie na jednej nodze, zupełnie jak Herr Otto Flick z Allo Allo.
To by było na tyle dobrych informacji. Te złe zawarłem we wcześniejszym poście o zerwanej łydce. Całe szczęście to tylko naderwanie powięzi a jeszcze większe szczęście, że jestem w dobrych łapach Maćka i Pani Marianny z Centrum Zdrowia i Urody w Redzie. Ogarniamy Sirio, magnetoterapię, laser wysokoenergetyczny, masaż ciśnieniowy i terapię manualną. Obym szybko stanął na cztery łapy, bo brzuch zacznie rosnąć. Dobre jest to, że znów wejdę do wody i odpalę rower.
Z tego miejsca bardzo, bardzo, bardzo mocno chcę podziękować za gościnę całej ekipie poznańskiego POSiRu. Robicie super robotę i uwielbiam tu startować. Widzimy się w październiku. Dzięki Monia !!! Było GIT!!!