Ten wpis miał pojawić się dużo wcześniej, bezpośrednio po zawodach, ale chroniczny brak czasu skutecznie spowodował, że wychodzi teraz z tego odgrzewany kotlet. Cóż, tak bywa, ale „co zrobisz, jak nic nie zrobisz?” No właśnie… nic… Nie, żebym się usprawiedliwiał i szukał wymówek (pozdrowienia dla Michała), ale…
W ostatnich czasach dużo się działo na wielu płaszczyznach. Sportowo po japońsku, ze względu na rehabilitację, zawodowo całkiem całkiem sympatycznie, bo odpaliliśmy nowy projekt a prywatnie zrobiłem w końcu to, do czego szykowałem się przez dłuższy czas. Szykowałem się i zabierałem, jak pies do jeża, ale w końcu się zebrałem i mam nadzieję, że za kilka miesięcy będą tego owoce. Uprzedzam, nie nie jestem w ciąży…
Baltic Cup czy Puchar Bałtyku w Biegu na Orientację to moje ulubione zawody, które jak patrzę na stałe wpisały się do mojego biegowego kalendarza. To typowe odmóżdżenie, reset bani i oderwanie się od rzeczywistości. Czekam na te zawody bardziej niż na maraton a ten rok miał być szczególny. Zmieniłem trening na bardziej leśny i crossowy, noga podawała bardzo fajnie, ale naderwanie powięzi brzuchatego łydki niestety skutecznie zahamowało proces treningowy i myślę, że straciłem przez ten uraz dobre 360 km… Sporo, ale przecież się nie potnę ani nie powieszę na suchej gałęzi. Spiąłem tyłek, zacisnąłem zęby i dzięki pomocy Maćka stanąłem na cztery łapy. Pokręciłem trochę na MTB i przed zawodami poszedłem raz potruchtać na 7 km do lasu. Było spoko, ale trucht po płaskiej drodze truchtem a na zawodach i to w BnO nie ma truchtania a nawet jak jest to w intensywności przyprawiającej o wyskoczenie serca z klatki piersiowej nie wspomnę o aspekcie mięśniowym, gdzie obciążenia przekraczają wszelkie dopuszczalne normy. To, jak w rajdach WRC…
Plan na ten start był prosty. Przeżyć w jednym kawałku, nie urwać nogi i iść na spacer do lasu. Na spacer z mapą i kompasem. Żadnych gwałtownych ruchów czy ścigania. Spokojnie na zbiegach, spokojnie na podbiegach i spokojnie na prostych odcinkach. Tak też zrobiłem. Tup, tup, tup…
Pierwszy z trzech etapów rozgrywany był na mapie o skali 1:7500, czyli 1 cm na mapie = 75 w terenie. Czujnie i dokładnie. Dużo elementów, dużo czytania i spokój. Wyszło dobrze. Zrobiłem kilka lekkich błędów, w tym grubszy na 7 pk, chociaż sam nie wiem, jak i na spokojnej nodze z 7 minutową stratą dokulałem się na 5 pozycji. Nieźle, jak na fakt, że mapę ostatnio biegałem w sierpniu ubiegłego roku oraz że marszo biegałem, jakby to nie zabrzmiało. Było super. Najważniejsze, że nic nie bolało i dobiegłem w jednym kawałku. Gremlin pokazał 4,5 km i 296 m w górę a to był płaski teren. Po swoim starcie poszliśmy z Iwoną na trasę dla początkujących, żeby po raz kolejny posmakowała co to jest orientacja i dlaczego to taka fajna dyscyplina sportu.
Było git. Kolejny etap, sobotni, zapowiadał się bardziej ekstremalnie, gdyż do pokonania mieliśmy 7,4 km a do zaliczenie 17 punktów. Zapowiadało się więc solidne weterańskie bieganie, ale plan nie zmieniał się. Spokojnie, czujnie, lekko, bez wariowania. Noga co prawdę nie bolała, ale wolałem dmuchać na zimne. Przysłowie „nie ma ryzyka nie ma zabawy” na drugim etapie zostało wykasowane.
Jak widać na załączonym powyżej obrazku, było co robić. Postawiłem na spokojne bieganie i obiegowe warianty. To na co musiałem szczególnie zwracać uwagę to pewne punkty ataku i 100 procentowa koncentracja, bo można było pójść w przysłowiowe maliny. Zwaliłem 3 i 6 co przełożyło się na spadek koncentracji na kolejny punkt i tam też nie szedłem zbyt pewnie. Za szybko chciałem nadrobić wcześniejsze błędy i musiałem uspokoić myślenie, szczególnie że przebieg na 8 zapowiadał się przednie. Spadłem z górki, złapałem lewą przecinkę, i przez żółte wylądowałem na dużym skrzyżowaniu dróg. Obiegłem płoty, zbiegłem do grubej drogi i spokojnie ścieżką obiegłem górkę wbiegając na siodełko. Brzmi ciekawie i dziwnie, ale mam nadzieję, że wiadomo o co chodzi. Kolejne punkty wchodziły fajnie oprócz 14, gdzie trochę naczesałem się w krzaczorach, zanim znalazłem punkt. Nie przeczytałem dokładnie opisu i nie zauważyłem, że punkt jest wewnątrz granicy kultur. Kolejny poszedł bardzo sprawnie, ale znów dałem ciała i to mocno na szesnastkę. Punkt banalny a przebieg jeszcze prostszy. Wystarczyło zbiec w dół, złapać przecinkę i odbić w lewo za rozwidleniem na górkę. Można było też pobiec lewą drogą, lekko na około i pewnie go zaatakować z dołu. Ja nie wiem, gdzie pobiegłem i kręciłem się jak dzik w żołędziowym polu… Masakra. Szkoda gadać.
Mimo kilku błędów byłem zadowolony i solidnie utyrany. Gremlin pokazał 9,4 km i 502 m w górę. Weszło w nogi pięknie. Po starcie oczywiście polecieliśmy z Iwoną dalej do lasu i widać było, że zrobiła postępy. Pierwszego dnia musiała wczuć się w mapę i w teren a drugiego już sama kombinowała i obierała warianty. Nawet dobrze, jej to szło. Chyba puszczę ją samą podczas Grand Prix Pomorza w sierpniu. Po tym etapie zamiast odpoczywać pojechaliśmy do Wiolki na „pogaduchy” i niedzielny etap zapowiadał się ciężko. Muszę jednak dodać, że po dwóch etapach awansowałem na czwarte miejsce w swojej kategorii wiekowej a znów dreptałem i oszczędzałem nogę…
Na niedzielnym etapie postanowiłem zaryzykować i sprawdzić, jak noga działa przy wyższej intensywności i wyższych prędkościach. Była jednak obawa, że głowa nie nadąży za nogami, więc musiałem jakoś to wszystko wypośrodkować. Po doświadczeniach z poprzednich etapów postawiłem na pewne punkty ataku i jeszcze bardziej pewne warianty. To tyle w teorii bo po dobrym początku położyłem 5, 6, 7 i 8… i niestety byłem dalej niż bliżej. Nie szło. Noga podawała, ale nie było koncentracji i uciekały mi pewne elementy. Czułem zmęczenie i brak obiegania na mapie, mimo tego nabiegałem 3 ci czas etapu i awansowałem na 3 miejsce w kategorii… Według GPS przebiegłem 6,5 km zaliczając 344 m w pionie.
Po trzech etapach nabiegałem czas 2:47:08. Zwycięzca miał 2:43:04, czyli straciłem 4 minuty i 4 sekundy… Co by było, gdybym biegał podczas dwóch pierwszych etapów? Nie wiem. Są dwie opcje. Pierwsza to mógłbym wygrać a druga to mógłbym popełnić więcej błędów technicznych i nie wskoczyć na podium. Na tą chwilę skłaniam się ku opcji numer dwa…
Reasumując. Przede wszystkim nie mogę się doczekać kolejnej edycji Pucharu Bałtyku i chciałbym, żeby odbyła się ona tam, gdzie zaczynała, czyli w okolicy Białogóry. Nie zaponę tej mikrorzeźby, bagienek i jagodzin.Było super, nie mniej gdzie by się nie odbyły te zawody to i tak mam je zaplanowane w kalendarzu, więc mam nadzieję, że wystartuję. Klimat jak zawsze był super. Spotkałem starych znajomych z którymi dorastałem i trenowałem ponad ćwierć wieku temu i jak zawsze wspaniale się bawiłem. Uwielbiam las i uwielbiam BnO w każdym wydaniu. Nawet ty a może szczególnie „na okrągło”.
Gratulacje i wielkie pozdrowienia dla organizatorów, czyli dla UKS Siódemka Rumia za zorganizowanie naprawdę fajnej i klimatycznej imprezy.
Konkurs… gdzie jest Iwona?