foto.: TriCity TRAIL
Zlazłem z trasy. Tak, zlazłem i wróciłem do domu. Można powiedzieć, że kto nie ponosi klęsk ten nie zwycięża, czy jak powiedziałem w filmiku na moim FP że porażka jest matką sukcesu, ale … hola hola… jaka porażka, jaka klęska? Heloł?! Ktoś mógłby powiedzieć, że dałem ciała czy powinienem zacisnąć zęby i dokulać się do mety, ale… ale tym razem górą był rozsądek i chłodna kalkulacja.
Z trasy biegu zszedłem drugi raz a trochę już startowałem. Pierwszy raz zszedłem na maratonie w Dębnie w 2010 roku, kiedy po berlińskim 2:33:48 trzy czy dwa tygodnie później chciałem targnąć się na 2:2X, ale nie szło, więc zjechałem do bazy. Teraz zszedłem po raz drugi bo nie szło. Po 6 km męczarni i kolejnych 16 km przemyśleń stwierdziłem, że to nie ten dzień, nie ten czas i szkoda się pruć i zostawić zbyt wiele zdrowia. Tak bywa. Na około 20 km podjąłem sztywną decyzję i odpiąłem numer startowy. Lekko nie było, ale to była najlepsza możliwa decyzja, jaką mogłem podjąć ale nie powiem, że nie bolała. Biegłem na 5 pozycji, czyli tak samo, jak rok temu, ale wiem, że nie dowiózłbym tego do mety. Czułem się strasznie spięty, brzuch był do wymiany a prawy pośladek skutecznie hamował mocne zbieganie. Nawet na prostych odcinkach prędkość rozbiegań w okolicy 4’30/km wymagała włożenia sporo sił, czyli coś nie grało od samego początku… Co? Wiele rzeczy się na to złożyło.
Już w poniedziałek dostałem sygnał od terapeuty, żebym ogarnął masaż bo jestem cały pospinany i nie wyglądam dobrze. We wtorek zrobiłem wolne a w środę na rozbieganiu biegłem i czułem się, jak Pinokio. Zero luzu i na dodatek zaczął mnie ciągnąć pośladek, coś wyżej nad gruszkowatym, ale nie był to dobry znak. W ogóle środa była chyba kluczowym dniem, bo ogarniałem dwa treningi personalne. Jeden o 6:30 drugi o 17:30 a w między czasie siedziałem w pracy 8 godzin i zrobiłem 12 km rozbieganie. Z resztą znów wróciłem do porannych personalnych o 6:30 z Markiem, więc jak za dużo skumuluję zajęć w trakcie dnia, to czuję to dosadnie. Tak było też w czwartek, kiedy po porannym personalnym treningu, pracy za biurkiem wróciłem do domu i zamiast na trening walnąłem się spać… Niby nic dziwnego, bo często staram się położyć na 30-40′ ale tym razem spałem 2 i pół godziny… po czym zjadłem kolację i poszedłem spać. To świadczyło, że organizm jest na oparach i może to się źle skończyć. Na piątkowym rozbieganiu znów czułem się jak drewniany kołek i nie pomogły trzy mocne zbiegi, na których chciałem puścić nogi. Wszystko się więc skumulowało i niestety ten start nie mógł wyjść.
Zabrakło odpoczynku, świeżości i regeneracji. Szczególnie w tygodniu startowym, gdzie zamiast czekać na zawody, odpoczywać i koncentrować się ja zasuwałem po kilkanaście godzin dziennie dobijając się robotą pod korek. Cóż… Tak wyszło i tylko sam do siebie mogę mieć pretensje ale pewnych rzeczy nie sposób przeskoczyć.
Nie regeneruję się tak szybko, jak kiedyś, więcej pracuję i ciężko to wszystko pogodzić i spiąć w całość. Treningi ostatnio stają się dużym dodatkiem do rzeczywistości, ale… całe szczęście, że docelowy start dopiero w listopadzie. Treningowo na pewno muszę poprawić tematy prędkości na dłuższych odcinkach, zwiększyć ilość gimnastyki siłowej w domu i co nieco poprawić żywienie. Wtedy będzie GIT.
PS. tytułowy obrazek chyba jest najlepszym komentarzem do mojego niedzielnego startu…
Czasami wielkie zwycięstwa buduje się na wielu wcześniejszych klęskach. Santiago Posteguillo – Africanus. Syn konsula