Numer 76. To ja. Zdjęcie pochodzi z 1991 albo 1992 roku z Gdyńskich Biegów Sobotnich, które były początkiem ulicznego biegania w Gdyni. Ten cykl biegów był organizowany przez Stocznię Gdynia, wtedy chyba jeszcze im. Komuny Paryskiej oraz wraz z SKS Bałtyk Gdynia, sekcją LA. Przy organizacji tych biegów główną rolę grał Andrzej Magier, Bogusława Klimaszewska oraz mój Tata. Ja jako początkujący biegacz stawiałem tam pierwsze kroki w życiu „ulicznika”.
Potem było różnie, ale cały czas coś mnie to tej ulicy ciągnęło i mimo, że byłem zawodnikiem sekcji Biegu na Orientację w gdyńskiej Flocie, to jak był jakiś bieg uliczny w Gdyni to brałem w nim udział. Potrafiłem często wystartować i tu i tu jednego dnia. Polecieć rano trasę w lesie a popołudniu na ulicy powalczyć o czołowe miejsca czy w generalce czy w kategorii wiekowej. Tak było i myślę, że wtedy odkryłem w sobie tendencje do samodestrukcji i samounicestwienia. Brzmi groźnie, ale dobrze się z tym czułem i nigdy nie odstawiałem nogi.
Potem było jeszcze gorzej… szczególnie, jak sam byłem sobie trenerem a plany treningowe wyrywałem strzępkami od takich zawodników, jak Waldek Lisicki (1500 m 03.39,58, 3000 m 07.55,73 5000 m 13.58,85 czy maraton 2:16.56) oraz Adama Dobrzyńskiego (maraton 2:12.29, półmaraton 1:03.18, 10 000 m 28.39,33). Kombinowałem i testowałem na sobie. Różnie wychodziło. Raz gorzej, raz lepiej, ale próbowałem, co nie zawsze przekładało się na wyniki na zawodach, bo nie umiałem tego wszystkiego poskładać do kupy, ale przynajmniej uczyłem się i wyciągałem wnioski. Były treningi kiedy 30 km rozbieganie kończyłem ostatnim km bieganym w przysłowiowego trupa, czyli w 3 minuty z małymi sekundami. Po powrocie z obozu w Szklarskiej potrafiłem pobiec 4 x 1 km po 2.50 i 2 x 500 m w 1.20 czy ustalić swoje PB na 500 m na poziomie 1.11!!! Nie było problemu żeby pobiec 10 x 400 m po 66″ a ostatni odcinek w 56″ czy 20 x 200 m po 30-31″ kończąc w 26″. Dwa razy pobiegłem na 100 m poniżej 12 sekund w tym raz w 11.64. Na jednym treningu testując pracę pompy zerwałem nawet film dążąc do wkręcenia się na HR = 210. Pulsometr zanotował wskazanie jedynie 209… Próbowałem wszystkiego, no może prawie wszystkiego, ale cisnąłem ile fabryka mocy.
To mi chyba jeszcze pozostało do dziś bo często się na tym łapie i potem niestety słono za to płacę. Jak to mówi mi mój lekarz i fizjo – „przebiegu i PESELU nie oszukasz” i faktycznie coś w tym jest. Ponad 30 lat w bieganiu, 32 lata w sporcie i 17 lat w maratonie skutecznie robią swoje. Myślałem, że nigdy nie pomyślę w tą stronę, że zawsze będę „nieśmiertelny” ale niestety tak nie jest. Łapię się na tym w momentach, kiedy wydaje mi się, że mam cały czas 20 lat, regeneruję się błyskawicznie i nie ma treningów nie do zrobienia… a wcale tak nie jest. Ciężko mi to pojąć, ale chyba nadszedł czas, żeby zwolnić, wyhamować i na chłodno przekalkulować co można a czego nie dotykać, żeby się nie popsuć na amen.
Oczywiście nie zamierzam (jeszcze) kończyć z bieganiem, chociaż słowo – jeszcze – jest dość zastanawiające, ale jak jest to znikąd się nie pojawiło…ale muszę lekko a może lepiej radykalnie (?) zmodyfikować trening, założenia i nie szaleć, jakbym miał znowu 20 lat…
Gadam, jak stary dziad, ale powtórzę się, PESELU i przede wszystkim przebiegu nie oszukasz….