Projekt Hardangervidda Marathon urodził się w mojej głowie przypadkowo, kiedy podczas jednego zimowego treningu, mój podopieczny Marek, wspomniał mi imprezie Åsnes Expedition Amundsen organizowanej „gdzieś” w Norwegii. Z ciekawości zerknąłem co to za wyścig, ale że nie jestem pasjonatem maszerowania na nartach ciągnąc ze sobą pulki, namiot i inne klamoty, to nie specjalnie mnie to zainteresowało. W oczy rzuciły mi się jednak dwie zupełnie inne imprezy Hardangervidda Marathon oraz Hardangerjøkulen Ultra, ale że na drugi start, który zamyka się w 100 km jestem (jeszcze) za cienki, to postanowiłem poczytać właśnie o Hardangervidda Marathon.
Poczytałem, zobaczyłem profil trasy i zacząłem oglądać filmiki z YT. To zadecydowało i postanowiłem tam wystartować. Udało mi się namówić kilka osób z Polski, w tym spore grono moich podopiecznych i rozpoczęliśmy projekt Hardangervidda Marathon 2019.
Przygotowania szły, jak cały sezon po japońsku, czyli jako tako… ale brałem to na chłodno. Bez spinania się i bez panikowania. Wiedziałem, że spokojnie jestem przygotowany na mocne bieganie i nie obawiałem się zbytnio tego biegu. Do czasu… Do czasu, kiedy wystartowałem w Grand Prix Pomorza w BnO, które ledwo co ukończyłem. Nie będę się powtarzać i pisać o totalnym braku wiedzy lekarza, który ogarnął temat, albo tak mu się wydawało, ale start w zawodach stanął pod wielkim znakiem zapytania a finalnie cały wyjazd mógł się nie odbyć, gdyby nie moja determinacja.
Na czwartek rano o 6 z haczykiem mieliśmy wylot, pobudka zaplanowana była przed 4 rano a ja o 2 w nocy wróciłem z SORu. Tak, wylądowałem na SORze, dla niewtajemniczonych na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym, bo widok mojej stopy powoli zaczął mnie niepokoić. Stopa wyglądała jak kawał baleronu i nie można było odróżnić kostki od Achillesa i od reszty stopy. Była spuchnięta i wyglądała tragicznie. Ubranie buta to był wyczyn.
Po 22 pojechałem na SOR i czekałem na wyrok. Najpierw odesłano mnie do Nocnej i Świątecznej Opieki Zdrowotnej, gdzie przyjmująca mnie młoda lekarka z pewną dozą nieśmiałości w głosie stwierdziła …to Pan jest tym sławnym biegaczem?… i wypisała mi skierowanie na SOR z sugestią zrobienia RTG stopy. Na SORze całe szczęście nie było kolejki i bardzo szybko trafiłem pod opiekę doktora Szymona. Wypisał skierowanie na RTG i zlecił badania krwi na takie parametry, których nazwy nie potrafię wymienić i nigdy się z nimi nie spotkałem. Badania zleciały bardzo szybko i pozostało czekać na wyniki… Czekałem więc na SORze, jak na skazanie, jak na wyrok śmierci. Po głowie chodziło mi zmęczeniowe złamanie którejś z kości śródstopia i bardziej to obstawiałem niż jakiś bakteryjny syf, kiłę czy rzeżączkę. Po ponad godzinie zostałem wezwany do doktora… RTG nic nie pokazywało, a badania krwi wyszły wyśmienicie. Ulżyło mi, ale problem nadal nie zostawał rozwiązany. Nie widziało mi się dalsze futrowanie antybiotykiem i prochami. Doktor Szymon głowił się i kombinował co by tu dalej zrobić. W końcu z racji, że nie było pacjentów postanowił zrobić mi USG stopy. Poszliśmy do gabinetu, lekarz odpalił maszynę i zaczął smyrać mnie głowicą aparatu po całej stopie. Długo to trwało, ale w końcu udało się zlokalizować wysięk w okolicy ścięgna prostownika palucha. Diagnoza zabrzmiała M65.8, czyli inne zapalenia błony maziowej i pochewki ścięgna.
Znaleźliśmy więc tym samym winnego całego zamieszania i taką diagnozę przyjąłem z dużym spokojem i można powiedzieć z ulgą. Wyjazd do Norwegii stał się realny i raczej nic nie mogło stanąć na przeszkodzie… Trzeba było tylko znaleźć aptekę całodobową, kupić kolejne prochy, przepakować się, położyć się na półtorej godziny i pojechać na lotnisko…