Po sobotnim bieganiu na Mazurach i dość obolałych nogach lekko obawiałem się niedzielnego kręcenia na MTB, szczególnie na zawodach a jeszcze szczególniej z tego powodu, że był to mój debiut. Raz co prawda jechałem w Duathlonie na MTB, ale to nie było to samo. Tu były poważne zawody z podziałem na strefy startowe, bez jakiejkolwiek improwizacji a dodatkowo byłem u siebie. Na swoim podwórku i doskonale znałem całą trasę, którą nawet raz przejechałem i wiedziałem, co będzie na mnie czekać. Całe szczęście trasa nie była aż taka straszna i wymagająca i wiedziałem, że tylko jednego podjazdu nie ogarnę i będzie tam solidne butowanie.
Obudziłem się w niedzielę z lekkim stresem i obolałymi nogami. Nie pomagało i wprowadzało małą nutkę niepewności, ale miałem nadzieję, że na rowerze rozkręcę nogi i będzie dobrze. Zjadłem śniadanie, ogarnąłem rower i pojechałem na start. Do centrum zawodów miałem 6 km, czyli dość blisko. Jechało się bardzo dobrze. Nogi puściły i fajnie zaczęły współpracować. Podjechałem do biura, odebrałem numer i nadziałem się na znajomego spikera, Andrzeja Szołowskiego, wybitnego szkoleniowca, trenera, spikera i fantastycznego człowieka, z którym miałem przyjemność współpracować przy organizacji Aquathlonu w Gdyni. Udzieliłem krótkiego wywiadu, pogadałem ze znajomymi i poczekałem na Iwonę, która przyjechała mnie wspierać i w razie niespodziewanego wydarzenia a raczej zdarzenia miała zapakować mnie do samochodu i zawieźć do domu. To oczywiście była ostateczna ostateczność i miałem nadzieję, że sam wrócę.
Jako, że był to mój debiut to musiałem startować z ostatniej strefy startowej, czyli z … dziewiątej. Przede mną startowali zawodnicy, którzy zdobywali odpowiednie miejsca w poprzednich wyścigach. Ja musiałem swoje wyczekać i czekałem… Czekałem, czekałem i coraz bardziej się stresowałem. Najbardziej obawiałem się samego momentu startu i tego, jak się zachowam w grupie. Czy nie wywalę się, czy mnie ktoś nie przejedzie i czy nie spowoduję wypadku. Tylko to mi chodziło po głowie i chciałem jak najszybciej ten element mieć już za sobą.
Na znak trąbki ruszyliśmy… Początek był dość trudny, bo składał się z krótkiej prostej, skrętu 90 stopni w lewo przez piach i ponad 1,5 kilometrowego podjazdu, który na końcu był dość wąski. Gdybym był doświadczonym zawodnikiem, miałbym to w nosie i robiłbym swoje, ale byłem i jestem świeżakiem, który uczy się kręcić na MTB.
Start poszedł w miarę gładko, adrenalina zagrała i cisnąłem spokojnie do góry. Miękko, lekko, na wysokiej kadencji. Bez jakiegokolwiek ciśnienia. Cały czas swoim tempem i co dziwne mijałem zawodnika za zawodnikiem. Wiele osób jechało twardo, niektórzy stawali na pedały i mozolnie wtaczali się pod górę. Wjechałem bez problemów i cisnąłem dalej, prosto, z górki i znów pod górę, gdzie zrobił się mały zator i trzeba było minąć z buta kilku zawodników. Po chwili wszedłem w swój rytm i cisnąłem ile fabryka mocy aż do segmentu Stravy, którego nie dało się podjechać. Tam był marsz z wysokim unoszeniem kolan, ale mi to bardzo odpowiadało, bo piąłem się cały czas do góry w klasyfikacji generalnej.
Po wczłapaniu się na górę, krótkim singlu pocisnąłem ile sił w nogach w dół. Zapiąłem łańcuch na dużą tarczę z przodu, tył zrzuciłem na małą i darłem jak najszybciej. Przy końcu zjazdu zaczął się piach i trasa skręcała o 90 stopni w lewo. Trzeba było zredukować przerzutki, wyhamować i skręcić. Znałem ten odcinek doskonale z treningów biegowych i spokojnie przygotowywałem się do skrętu… Wszystko byłoby pięknie, gdybym po pewnej chwili nie usłyszał kogoś z tyłu i nie poczuł uderzenia w tylne koło… Złapałem za hamulce i poleciałem przez kierownicę wypinając się z pedałów. Kawałek przeleciałem, ale momentalnie wstałem, oceniłem sytuację i zobaczyłem, że obok leżą jeszcze trzy osoby, ale ruszają się i są całe. Rower również był cały, chociaż spadł łańcuch. Nic strasznego się nie stało, ale ta sytuacja nakręciła mnie poczwórnie do walki. Wsiadłem na bestię i pocisnąłem na fullu dalej przed siebie. Jechałem na takim ciśnieniu, że na podjazdach mijałem kolejnych rowerzystów. Czułem się, jakbym jechał w jakimś amoku. Obierałem sobie kolejnych zawodników za cele i łykałem ich jak głodny pelikan. Oczywiście cały czas trzeba pamiętać, że jechałem z ostatniej strefy, więc przede mną była naprawdę spora grupa rowerzystów.
Czułem się wyśmienicie i żałowałem, że trasa się kończy i do mety jest bliżej niż dalej. Z wielką radochą i bananem na twarzy minąłem linię mety i wiedziałem, że to jest dopiero początek a start w kolejnych wyścigach jest tylko kwestią czasu.
Było super. Nie ujechałem się na maxa, chociaż przyjechałem mocno wypruty. Nie odpuszczałem i cisnąłem gdzie i kiedy mogłem. Sporo się nauczyłem i wiele zaobserwowałem. Wiem, że jeszcze bardzo dużo muszę się podszkolić i nauczyć pokonywać zjazdy i single. Na podjazdach tragedii nie ma, chyba że jest to wąski singiel, to robi się problem, jednak że jak na debiut jestem bardzo zadowolony.
Z 9 strefy awansowałem do 5 i w kolejnym wyścigu, w Stężycy, będę startował z szybszej strefy…