Miało boleć i miało być w łeb i było w łeb, chociaż aż tak nie bolało, jak myślałem. W każdym razie nie miałem litości dla siebie, dla swojego zdrowia, organizmu, roweru i nóg, ale musiałem tak zrobić. Innej opcji nie było.
Na środowym treningu wiedziałem, że dzieje się coś złego z organizmem i że szczepionka na żółtą febrę zaczyna robić spustoszenie w organizmie. HR miałem mocno podwyższone, pojawił się stan podgorączkowy, rozbicie i lekkie skołowacenie. Nie wróżyło to nic dobrego w perspektywie mocnego weekendu, gdzie w sobotę miałem pobiec Półmaraton Długa Góra na Pustkach Cisowskich a w niedzielę poprawić wszystko na ostatniej edycji Garmin MTB Series. Zacząłem się obawiać o to, co może się stać i czy rozsądny będzie start. Czwartek i piątek kurowałem się w domu i odpuściłem jakąkolwiek aktywność ruchową. Zrobiłem badania krwi, na wszystko co jest możliwe i wyniki potwierdziły to, co czułem na treningu. Czerwone parametry poleciały mocno w dół, spadła grubo poniżej kreski witamina D3 i dodatkowo organizm zaczął walczyć z infekcją. Z najazdem żółtej febry, która chciała mnie wykasować, unieszkodliwić i poskromić. Działo się, więc postanowiłem wystartować w sobotę i w niedzielę jak najmniejszym kosztem.
Odebrałem numer startowy, ustawiłem się gdzieś w środku i spokojnie poczekałem na wystrzał startera. Wiara ruszyła z kopyta a ja spokojnie, z nóżki na nóżkę z uśmiechem na twarzy prosto przed siebie. Truchtałem a serducho waliło jak szalone. Czułem się kiepsko i wiedziałem, że będę cierpiał. Niestety. Pierwsze kilka km biegłem z Marcinem, którego prowadzę w treningu i co chwilę musiałem go hamować. Marcin za tydzień miał startować w Pomeranii Trail na 65 km, więc gdyński start musiał potraktować bardzo spokojnie.
Biegliśmy i gadaliśmy a ja czułem jak mój puls zbliża się do niebezpiecznych wartości. Postanowiłem przed biegiem kręcić się na HR do 170 i tego starałem się trzymać. Górki nie pomagały, ale było git. Po około 10 km dogoniłem koleżankę z czasów BnO – Olę i drugą połówkę przebiegliśmy razem i przegadaliśmy całą trasę. Obgadaliśmy wszystkich znajomych, powspominaliśmy stare czasy i doskonale się bawiliśmy.
Trasa półmaratonu była dość wymagająca, chociaż można tam było szybko pobiec, jak ktoś miał moc pod nogą. Wzrost wysokości wyniósł 524 m, czyli bardzo fajnie a wszechobecne błoto utrudniało niektóre podbiegi, ale generalnie było GIT. Trasę minąłem z czasem 1:42:15, czyli o około 14 minut wolniej niż rok temu, ale tym razem się nie ścigałem. Robiłem mocny trening na solidnym osłabieniu i musiałem bardzo uważać.
Dla osłody okazało się, że 1 i 2 miejsce w klasyfikacji generalnej zajęli moi podopieczni, co dobitnie poprawiło mi humor. Jedyne, co mnie martwiło to niedzielne ściganie na rowerze, które miało stanąć pod hasłem: błoto, błoto, błoto i jeszcze raz błoto…