Wiele osób pyta się mnie dlaczego właśnie tam pobiegłem maraton. Dlaczego Uganda, bo dlaczego Afryka to nikomu chyba tłumaczyć nie trzeba. Dla zasady nadmienię, że Afryka była ostatnim kontynentem do „kolekcji” do „Korony ziemi” czy raczej „Wielkiego Szlema”, którego by zdobyć należało przebiec maraton na każdym kontynencie oraz na biegunie północnym. To wyjaśnia Afrykę, ale dlaczego akurat Uganda? Z prostego powodu. Ten maraton rozgrywany był praktycznie na samym równiku, a jego współrzędne GPS można określić jako: 0°39′36″N 30°16′30″E. Kolejnym powodem był termin, gdyż w grę wchodził późny listopad albo grudzień, czyli poszukiwania zostały mocno okrojone. Wybór padł więc na the Rift Marathon w Ugandzie, który dodatkowo polecił mi kolega, z którym startowałem w Antarctic Ice Marathon w ubiegłym roku. To tyle tytułem wstępu.
Przygotowania do maratonu przebiegały tak, że ich prawie nie było z różnych względów, głównie zdrowotnych. Wszystkie znaki na niebie i ziemi pokazywały, żeby odpuścić ten start, bo z góry jest skazany na porażkę. Z natury jestem jednak uparty, jak osioł, więc każdy problem, każda porażka coraz mocniej mobilizowały mnie do walki i nie zamierzałem rzucić białego ręcznika. W trening do tego maratonu planowałem wejść w sierpniu, ale przypałętała mi się paskudna kontuzja, która na wstępie została źle zdiagnozowana i wjechał antybiotyk, który rozpoczął piękny destrukcyjny proces. Po antybiotyku wjechała szczepionka na żółtą febrę, która pięknie rozłożyła mnie na łopatki i dostałem przysłowiowe K.O! …życie.
W sierpniu zrobiłem więc tylko 194 km biegiem i 224 km na rowerze. Wrzesień był bardzo podobny i tu zrobiłem 310 km na dwóch kółkach a na nogach jedyne 164 km. Mało tyle co nic, zacząłem więc nakładać na siebie mocne weekendy i startować w wyścigach MTB. W październiku było już ciut lepiej bo zacząłem trenować i zrobiłem raptem 292 km. Zawsze to coś… Zamysł był podobny. Mocny weekend. Albo ściganie w trailowych półmaratonach czy innych biegach + trzydziestka w lesie po górkach. Jakoś szło. Opornie, ale do przodu. W listopadzie udało się pobiec już kilka fajnych treningów w tym 10 km w II zakresie po 3’52, kilka porządnych zabaw biegowych na wysokiej intensywności oraz wystartować kontrolnie w Gdańsku na 10 km, gdzie kierując się jedynie HR i biegnąc w formie BNP poleciałem 36:58 z dość dużym zapasem. To pokazało, że droga treningowa została dobrze zaplanowana i forma przyszła w idealnym momencie. Oczywiście byłem świadomy, że mam bardzo duże braki w treningu wytrzymałościowym i brakuje mi około 2 – 2,5 miesiąca maratońskiego treningu, żeby cokolwiek powalczyć. Jeżeli jednak założyłbym na samym początku, że nie dam rady to pewnie wystartowałbym z taką świadomością i doprowadził do sytuacji, kiedy stres zeżarłby mnie do kości a żołądek wykręciłby się na lewą stronę.
Trzeba było więc zmienić myślenie i zaprogramować głowę na walkę, ból i maratońskie cierpienie z dodatkiem miłych krajoznawczych elementów. Wmówiłem sobie, że forma jest – zegarek pokazywał hasło „obciążenie szczytowe” a parametr VO2max podskoczył do 62, czego nie widziałem od dawna. Jakieś tam kilometry w nogach miałem i były to kilometry zarówno wybiegane, jak i wyjeżdżone na rowerze a poza tym to był mój 34 maraton, więc jakieś tam doświadczenie maratońskie miałem. Trzeba było więc zacisnąć zęby, spiąć pośladki i zrobić swoje.
Do Ugandy poleciałem w niedzielę wieczorem. Rano zrobiłem jeszcze luźne 12 km rozbieganie na rozmasowanie nóg po sobotnim starcie i czekała mnie długa droga na południe. Leciałem z Gdańska do Kopenhagi, następnie do Doha w Katarze skąd kolejnym samolotem do Entebbe w Ugandzie. Trochę czasu mi to zajęło, pewnie ponad 20 godzin, ale nie codziennie leci się przecież do Afryki. Swoje trzeba wycierpieć i wysiedzieć, chociaż lepiej zabrzmiałoby wylecieć. Oby nie przez okno. Loty przebiegały gładko i przyjemnie, chociaż samolot z CPH do DOH był opóźniony o godzinę, więc trochę pokręciłem się po lotnisku, zjadłem pizze na kolację, napiłem się piwa i czas jakoś zleciał. W samolocie trochę pospałem, na kolejnym lotnisku w Katarze pozamulałem i w końcu stanąłem na afrykańskiej ziemi.
Było ciepło a nawet gorąco. Słońce mocno świeciło po oczach, czuć było wysoką wilgotność, chociaż nie tak, jak w Tajlandii. Tu było zdecydowanie przyjemniej. Po wyjściu z samolotu obawiałem się długiego czekania w kolejce do odprawy, grzebania w plecaku, sprawdzania kwitów, szczepionek, wiz itp. Jakoś negatywnie byłem do tego nastawiony a zostałem bardzo pozytywnie zaskoczony. Pewnie wpłynął na to fakt, że leciałem tylko z podręcznym bagażem i nie musiałem czekać na walizkę, tylko od razu mogłem pomaszerować do „imigration”.
Pierwszy przystanek – sprawdzanie żółtej książeczki szczepień. Żółta febra jest, więc można było pomaszerować dalej do kolejnego okienka. Tym razem z paszportem i wydrukowanym potwierdzeniem zakupu wizy. Urzędnik wziął paszport, zeskanował kod z druku wizowego, coś tam wklepał w komputer, nakleił wizę do paszportu, zrobił zdjęcie facjaty i można było iść dalej… na miasto. Po drodze zahaczyłem jeszcze o kantor, gdzie wymieniłem USD na UGX, czyli na ugandyjskie szylingi. Tu od razu przypomniała mi się Jamajka i lokalesi zapraszający uśmiechem i wołaniem, żeby skorzystać z ich usług. Same „majfrendy”, ale bardzo miłe, grzeczne i uśmiechnięte. Kas wymieniłem i jako jeden z pierwszych białasów wyszedłem przed lotnisko, gdzie miał czekać na mnie transfer lotniskowy… Zacząłem szukać tabliczki z moim nazwiskiem i nazwą hotelu, ale niestety w ugandyjskim tłumie nie udało mi się go znaleźć, więc skorzystałem z lotniskowej taksówki. Zaskoczyła mnie cena – 15 USD za transfer. Hotel zażyczył sobie w internetowej korespondencji 20 USD a tu rabat. Dobrze, że skorzystałem. Zawsze to pięć dolców w kieszeni. Wyprzedzę trochę fakty i nadmienię, że za transfer, który zamówiłem w hotelu na lotnisko zapłaciłem … 10 USD… O co chodzi, nie wiem. W każdym razie po wejściu do taryfy odpaliłem mapę i profilaktycznie śledziłem nasza pozycję na mapie, gdyż wolałem dmuchać i chuchać na zimne. Szofer, bardzo sympatyczny, zawiózł mnie pod sam hotel, podziękował i nie zastrzelił mnie oraz nie pogryzł. Był bardzo miły, podobnie, jak obsługująca mnie pani w recepcji. Na wejście dostałem nawet powitalnego drinka i mogłem w końcu wejść pod prysznic i położyć się na chwilę w łóżku. Pokręciłem się chwilę i postanowiłem pójść na miasto, na szoping… Nie ma ryzyka, nie ma zabawy… a co.
Pochowałem walutę gdzie się da, zjechałem windą na parter, wyszedłem z hotelu i pomaszerowałem w dół ulicą, do centrum handlowego. Trzeba było korzystać z cywilizacji, bo następnego dnia miałem jechać do dżungli… na północ. Kilka minut marszu i znalazłem się przed centrum handlowym, do którego wejście wiodło przez bramkę, jak na lotnisku, gdzie trzeba było przejść przez wykrywacz metalu, punkt ochrony i dać się pomacać. Wszystkiego strzegli ochroniarze z AK 47. Wesoło. Zrobiłem szybkie zakupy, kupiłem wodę, czekoladę, pokręciłem się po sklepach i wróciłem grzecznie do hotelu. Hotel, bo o tym nie pisałem, otoczony był murem, na którym rozpostarty był drut kolczasty a dookoła kręcił się ochraniacz ze strzelbą. Drugi z AK 47 stał na wejściu przy bramce do wykrywania metalu. Procedura podobna, jak przed sklepem. Wolałem nie wiedzieć, dlaczego były takie procedury bezpieczeństwa i co tam musi się dziać wieczorami albo w nocy. Pewnych rzeczy lepiej nie przyjmować do świadomości. Pomaszerowałem więc grzecznie do pokoju i następnie do restauracji, gdzie wciągnąłem pyszną lazanię ze szpinakiem. Była rewelacyjna a zimny NILE smakował wyśmienicie. Robiło się późno, więc trzeba było iść spać i wypocząć po długiej podróży. Byłem zmęczony i nawet nie wiedziałem, kiedy zasnąłem. Tego było mi trzeba. Wielkie łóżko i sen.
We wtorek obudziłem się po 8. Zszedłem na śniadanie, tym razem kontynentalne, poczytałem w komórce, co się dzieje na świecie i na godzinę 10 miałem zamówiony transfer na lotnisko gdzie na 11 zaplanowana miała być zbiórka i wyjazd naszej ekipy do Fort Portal, jakieś 320 km na północny zachód…
Kilka minut po 11 starą rozpadającą się Toyotą w 9 osób + kierowca ruszyliśmy przed siebie. Zapowiadała się jazda bez trzymanki po dziurawych, jak ser szwajcarski drogach. Oczywiście auto było bez klimy, pasów a miejsca w środku było tyle co nic. O stanie dróg lepiej nie pisać, chociaż miejscami był całkiem dobry asfalt i kierowca grzał stówą. Jechało się tragicznie i w niczym nie przypominało to podróży w cywilizowanym kraju, ale jakby nie patrzeć z drugiej strony, to przecież była Afryka i doskonale o tym wiedziałem. Po drodze mieliśmy kontrolę drogową zorganizowaną przez stado pawianów, krótką przerwę na siku i całe szczęście obyło się bez większych atrakcji. W jednym kawałku po dobrych 5 godzinach dotarliśmy na miejsce, do naszego punktu przeznaczenia położonego nad Kyaninga Lake. Ufff… w końcu. Była to mega długa i mega niewygodna podróż i jedyne o czym myślałem to o pokarmie, gorącym prysznicu i śnie. W końcu lada moment trzeba było stanąć na starcie maratonu a on nie wybacza błędów…