Presji nie czułem tak, jak przed maratonami na biegunie czy ubiegłorocznym starcie na Antarktydzie, który faktycznie był jednym z najbardziej stresogennych biegów w mojej karierze. Mało kto o tym wie, ale tak było. Biegałem wtedy pod bardzo dużą presją i musiałem sobie wszystko w głowie tak poukładać, żeby nie spalić się i nie dać ciała. Było ciężko, ale koncentracja, wyciszenie i skupienie się na zadaniu zaprocentowało. Wygrałem wtedy i dałem sobie na przysłowiowy luz, chociaż gdzieś za rogiem czaiła się Afryka dzika. Z tym projektem specjalnie nie afiszowałem się, jak w przypadku poprzednich. Potrzebowem chwili wyciszenia i zupełnie innego podejścia do tego biegu. Kto wiedział, ten wiedział, ale oficjalnie w świat poszedł komunikat dość późno, ale tak miało być.
Przed maratonem, na miejscu zrobiłem dwa treningi. Chciałem zobaczyć, jak będę funkcjonował na wysokości 1550 – 1650 m n.p.m., jak zniosę ponad 80% wilgotność, ponad 25 stopniową temperaturę oraz jak będzie wyglądało podłoże, na którym w sobotę trzeba będzie się ścigać.
Na pierwszy trening wyszedłem w środę, czyli po dwóch dniach nic nie robienia a raczej podróżowania i było ok, ale tylko mięśniowo. Nogi rwały przed siebie, ale nawet najmniejszy podbieg przytykał. Czułem wyraźnie mniejszą ilość tlenu w powietrzu i wysokość. Upał był nawet znośny, chociaż wilgotność nie pomagała. Zdziwił mnie mocno profil oraz nawierzchnia. Było cały czas pod górę, albo z górki a nawierzchnia… jak szwajcarski ser. Dziury, koleiny i tak przez cały czas. Ruszyłem wokół krateru przy którym mieszkaliśmy i na pierwszym podbiegu oddychałem rękawami. Przytykało okrutnie a to dopiero był początek. Gremlin pokazał 1639 m n.p.m., czyli trochę wyżej niż Śnieżka, ale niżej niż Babia Góra, gdzie też miałem problemy z płynną wentylacją. Chyba jestem wrażliwy i potrzebuję dłuższej aklimatyzacji do wysokości. W każdym razie mięśniowo był luz. Chociaż to cieszyło. Wbiegłem więc na górkę, zrobiłem kilka zdjęć i poleciałem w dół. Trzeba było uważać na śliskie skałki i kamienie, ale po chwili przeszła w drogę wiodącą między polami i jakimś bananowym zagajnikiem. Z oddali widać było pracujących w polu mieszkańców, bydło i biegające dzieciaki. Chwilę zwątpienia miałem w momencie kiedy na swojej drodze ujrzałem siedmiu lokalesów z maczetami wielkości ramienia. Całe szczęście chłopaki mieli przyjazne zamiary i tylko karczowali okoliczne krzaki. Grzecznie się rozstąpili na boki, po czym się pozdrowiliśmy i poleciałem dalej. Biegło się bardzo przyjemnie ale chyba tylko z tego powodu, że miałem kilkudniowy deficyt biegania, bo nadal mnie przytykało a koszulka lepiła się do spoconego ciała. Wilgotność robiła swoje a ja żałowałem, że nie zabrałem ze sobą butelki z wodą. Co chwilę mijałem mieszkańców, którzy zatrzymywali się i przerywali swoją pracę zastanawiając się dlaczego jakiś białas biega po okolicznych ścieżkach. Wszyscy jednak uśmiechali się i pozdrawiali mnie. Było miło i sympatycznie. Po niecałych 5 km biegu postanowiłem nie skręcać do obozu, ale pobiec w dół drogą. Prosto przed siebie, gdzie nogi poniosą.
Droga wiodła w dół a jej stan pogarszał się z każdym przebiegniętym metrem. Mijałem gliniane domki, z których wychodzili zaciekawieni mieszkańcy i dzieciaki. Wszyscy się na mnie dziwnie patrzeli i chyba stałem się atrakcją turystyczną, szczególnie dla najmłodszych dzieciaków, którzy możliwe że nigdy nie widzieli białego człowieka. Mijając grupkę dzieciaków przystanąłem na chwilę chcąc sobie zrobić zdjęcie… nie wiem, co zrobiłem ale dzieciaki z krzykiem uciekły i schowały się w zagajniku. Odważny był tylko jeden, najstarszy z nich, który przyjaźnie się uśmiechał i pozował do zdjęcia. Widząc to, jego koledzy ostrożnie podeszli do mnie, po czym przybiliśmy sobie piątki i zrobiliśmy selfie.
Podobną sytuację miałem w momencie, kiedy na wąskiej polnej ścieżce mijałem mamę z synkiem. Ostrożnie z oddali zacząłem chrząkać, kaszleć, żeby zaznaczyć swoją obecność, gdyż kobieta była odwrócona do mnie tyłem a synek miał w dłoni maczetę. Wolałem nie brać ich z zaskoczenia, bo różnie mogłoby się to skończyć. Moje ostrzeżenia przyniosły pożądany skutek, ale tylko połowicznie. Kobieta zeszła ze ścieżki, ale jej pociecha uciekła ile sił w nogach daleko w pole, aż się kurzyło i na nic zdały się nawoływania mamy. Dopiero po krótkiej rozmowie, chłopak wrócił, przybiliśmy sobie piątkę, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie i każdy udał się w swoją stronę. Było fajnie.
Tak więc, zrobiłem dwa rozbiegania, jedno 8 km drugie prawie 5 i nawet nieświadomie zrobiłem na Stravie „koma”. Po tych dwóch krótkich rozbieganiach wiedziałem, że będzie ciężko a największym wyzwaniem będzie nie pogoda, ale wysokość. Z pogodą i wilgotnością można sobie jakoś poradzić, ale z wysokością już nie. Musiałbym tam dłużej posiedzieć, żeby się porządnie zaaklimatyzować. Zadziwił mnie również stan dróg. Oczywiście trail to trail, ale drogi tu były tragicznie tragiczne i w niczym nie przypominały dróg, na których trenowałem czy startowałem. Oprócz dziur, kolein wszędzie pojawiała się glina, która po opadach deszczu stawała się bardzo śliska.
Zapowiadał się więc bardzo ciekawy i wymagający start, ale na to przecież liczyłem i tak do tego trzeba było podejść. Zaprogramowałem więc sobie w głowie opcję „walka” ale z głową, rozwagą z małą nutką turystyki i krajoznawstwa. Zacząłem poszukiwać pozytywów w tym starcie a wszystkie negatywne i ciężkie tematy spychać na dalszy plan. Powstał więc prosty bilans plusów i minusów i po chwili byłem tak nakręcony na ten start, że już chciałem ubrać buty i ruszać przed siebie. Miałem w nosie wysokość, wilgotność, wysoką temperaturę czy góry. Cieszyłem się, że będę mógł pobiec w nowym fantastycznym miejscu, zobaczyć jak mieszkają tubylcy, przybić piątkę z lokalnymi dzieciakami i być tu i teraz. Czerpać Afrykę pełną piersią i przede wszystkim robić to, co kocham.
Biec, biec i jeszcze raz biec…