Kolejny biegowy sezon przeszedł do historii. Jakby nie patrzeć, to właśnie w 2019 roku minęło 30 lat od mojego pierwszego udokumentowanego startu w historii. Dużo i co najważniejsze, z ręką na sercu mogę powiedzieć, że jeszcze mi się chce biegać i nie zamierzam powiesić butów na przysłowiowy kołek. Może nie mam takiej presji na wyniki, jak kiedyś, praktycznie nabiegałem to co chciałem i nie widzę sensu gonienia za stoperem, ale dlaczego nie miałbym (jeszcze) powalczyć o czołowe lokaty w kategoriach wiekowych? No właśnie… taka myśl zaczęła mi znowu chodzić po głowie i nawet momentami zachciało mi się chcieć trenować. Z takim też nastawieniem wchodzę w raczej wbiegam w nowy, 2020 rok… a jaki był 2019? No właśnie…
STYCZEŃ – 182 km
…czyli śmiech na sali, ale musiałem odpocząć po grudniowym maratonie na Antarktydzie i nigdzie mi się nie spieszyło. Polecieliśmy trochę turystycznie i trochę sportowo z Iwoną na Gran Canarię, gdzie z marszu pobiegłem 10 km w 38:27… czyli bez szału, ale bez tragedii. Było GIT!
LUTY – 255 km
Miesiąc bez historii. Wszedłem spokojnie w trening, zaczęło się naprawdę fajnie biegać i optymistycznie zacząłem patrzeć pod kątem wiosennych startów, czyli treningu podczas gdyńskiej połówki i mocniejszego poznańskiego startu. Tam chciałem pobiec 1 granicy 1:16-17, ale o tym będzie w kwietniu…
MARZEC – 409 km
Start w Spirosie na orientację, w Biegach Górskich i Półmaratonie, gdzie w formie treningu pobiegłem 1:21:41 z dość mocno zaciągniętym hamulcem. Było spoko a nawet lepiej niż spoko. Do tego wyskoczyliśmy z Iwoną na kilka dni na Spitsbergen, gdzie normalnie realizowałem trening i szykowałem się na kwietniowy start.
KWIECIEŃ – 109 km
Pierwsza kontuzja w karierze i to dość poważna, bo naderwanie powięzi mięśnia brzuchatego łydki i tym stwierdzeniem można skomentować ten miesiąc. Dwa tygodnie bez jakiegokolwiek biegania, rehabilitacja i na koniec miesiąca lekki rower. Spokojnie, na wejście w trening i… stanąłem na cztery łapy.
MAJ – 300 km
Start w Pucharze Bałtyku w BnO, w Piekle Północy i krótki treningowy wypad na Babią Górę. Mogę powiedzieć, że wróciłem do treningu i zaczęło się naprawdę fajnie biegać. Wróciła moc, luz w nodze i wiara, że jeszcze w sezonie będę mógł coś fajnego pobiec. To był dobry miesiąc a co najważniejsze kontuzja została w 100% wyleczona.
CZERWIEC – 321 km
Start w Ultra Babiej i w kolejnej edycji Grand Prix Gdyni w Biegach Górskich. Co do Babiej, to trochę mnie ten bieg rozczarował, bo było więcej maszerowania, łażenia, przedzierania się przez chaszcze i potoki niż fajnego mocnego biegania. W każdym razie dla mnie. To był również dobry i fajny miesiąc.
LIPIEC – 163 km
DNF w TriCity Trail, trochę chaosu i lekkie problemy z Achillesem. Nie startowałem, trochę trenowałem i kręciłem na MTB, na którym zrobiłem 250 km. Oszczędzałem ścięgno z myślą o jesiennych startach. Mogłem sobie na to pozwolić, bo najważniejszy start miałem dopiero pod koniec listopada. Nie trzeba było więc się nigdzie spieszyć.
SIERPIEŃ – 194 km
Miało być wejście w trening i porządna robota a niestety skończyło się paskudną kontuzją, której nikt nie potrafił zdiagnozować. Cisnąłem więc MTB i wystartowałem w 3 dniowych zawodach w BnO, w których ze względu na stan zdrowia nie powinienem… Wszedł bezsensowny antybiotyk, leki przeciwzapalne i finalnie wylądowałem na SORze, gdzie udało się w końcu postawić prawidłową diagnozę. Dobre było to, że zrobiłem 225 km na MTB, więc coś tam się ruszałem.
WRZESIEŃ – 165 km
… i 310 km na rowerze. Walczyłem z zapaleniem ścięgien grzbietu stopy, kręciłem kilometry na dwóch kółkach i zaliczyłem pierwsze starty w kolarstwie górskim. Było świetnie, ale przed listopadową Ugandą musiałem się zaszczepić na żółtą febrę, która wszystko popsuła. Organizm nie wydobrzał w 100% po antybiotyku i dostał nowego kopa w postaci szczepionki. Rozregulowałem się na maxa i bardzo mocno poleciały w dół parametry krwi. Jednym słowem masakra. Wystartowałem treningowo w Półmaratonie Długa Góra oraz w Ultra Mazury. Treningowo i turystycznie jeszcze supportowałem TriWiatraka w Karkonoszmenie, czyli jednak nie próżnowałem.
PAŹDZIERNIK – 286 km
Coś drgnęło. Rower zaczął oddawać i mogłem spokojnie wchodzić w trening biegowy. Siłowo byłem przygotowany rewelacyjnie i nie było górki z którą bym sobie nie poradził. Gorzej było z prędkościami, ale patrzyłem z dość dużym optymizmem w przyszłość. Wystartowałem w Pomerania Trail na 21 km, Bursztynowym Festiwalu Biegowym na 20 km i w Biegu City Trail na 5 km. Powoli, zaczęło się coraz lepiej biegać i wracałem na właściwe tory… Listopadowy maraton przestał być taki straszny i w tą stronę trzeba było myśleć…
LISTOPAD – 292 km
Misja zakończona. Ostatni kontynent zdobyty i jako pierwszy z Polaków stanąłem na podium na każdym kontynencie i na biegunie północnym. Zrobiłem „Grand Slam” i mimo bardzo trudnego i niewdzięcznego roku zrobiłem to, zaplanowałem sobie 5 lat wcześniej.
GRUDZIEŃ – 246 km
Zabawa podczas Garmin Ultra Race, przepalenie płuc podczas City Trail i ucieczka na Spitsbergen, w celu poszukiwania motywacji, inspiracji i odpowiedzi na jakże ważne pytanie… Co dalej?
Jak widzicie rok 2019 wcale nie należał do lekkich, łatwych i przyjemnych. Był bardzo trudny i skomplikowany, jednak tak pewnie miało być i tak na to patrzę. Mimo wielu kłód rzucanych pod nogi, kontuzji, komplikacji uparcie jak osioł czy Łysek z pokładu Idy brnąłem do przodu, do celu mozolnie ciągnąć wypełnione węglem wagoniki. Nie poddawałem się, mimo że mogłem i znalazłbym na to jakieś usprawiedliwienie… ale to nie w moim stylu.
Podsumowując 2019 rok kilkoma cyferkami:
- bieg: 2924 km, 261 godzin i 6 minut,
- rower: 1048 km, 56 godzin i 3 minuty
Czyli w sumie w ruchu byłem przez 317 godzin i 9 minut jakby na to spojrzeć z tej strony. Mało a nawet bardzo mało, no ale cóż. tak bywa i na pewne rzeczy nie mamy żadnego wpływu. Jaki będzie nowy 2020 rok? Tego nie wie nikt, ale to jest chyba w tym najfajniejsze, że nigdy nie wiadomo, co na nas czeka i nikt się nie dowie, jaki los nam szykują bogowie…