Wybierając miejscówkę na Sylwestra przeoraliśmy z Iwoną sporą część atlasu geograficznego i jakoś żadne miejsce na świecie nam nie pasowało, chociaż było w czym wybierać. Nie wiem, czy to podświadomość, czy jakiś magnes, ale im dłużej kombinowaliśmy, tym dłużej nasze myśli ciągnęły daleko na północ. Do naszego ukochanego Svalbardu, do Longyearbyen położonego 1338 km od bieguna północnego…
W końcu 30 grudnia, jakoś po godzinie 15 zameldowaliśmy się na 78 stopniu szerokości geograficznej północnej, gdzie jak zawsze przywitała nas Ciocia Oddny i egipskie ciemności, gdyż słońce zacznie tam świecić czterdzieści kilka dni później… jednak mi to nie przeszkadza. Biorę to na chłodno i lubię to na swój sposób. Przypomniało mi się od razu zdanie wymówione przez jedną z współpasażerek, kiedy wylatywaliśmy z Oslo: bye, bye Sun, See You in March. Więc tak to wygląda w rzeczywistości. W każdym razie wylądowaliśmy, walizka się nie zgubiła a Svalbard przywitał nas – 23 stopniowym mrozem. Było cudownie. Pięknie, epicko i rewelacyjnie. Moment kiedy odetchnąłem świeżym, arktycznym powietrzem wychodząc z samolotu jak zawsze stał się długą celebracją i przywitaniem Arktyki.
Pojechaliśmy do Provianten, gdzie czekali na nas siostra Oddny z mężem, którzy przylecieli tu również na Sylwestra. Zapowiadał się więc fajny wyjazd. Rozpakowaliśmy się i pomaszerowaliśmy zobaczyć co w mieście się zmieniło. Mi od długiego czasu chodziła pizza w Barents Pubie i zimne norweskie piwo, więc ten punkt programu został szybko odhaczony. Zjedliśmy, napiliśmy się i pokręciliśmy się po mieście. Po powrocie do domu pojechaliśmy do Adventdalen w poszukiwaniu zorzy polarnej.
Żeby nie było, to zorze były, ale mój ajfon nie poradził sobie z tym wyzwaniem, więc wklejam to co udało mi się zrobić a to nawet nie jest jeden procent tego, co oddaje rzeczywistość. Było git i wcale nie przeszkadzała temperatura, która spadła grubo poniżej – 20 kresek. Suche arktyczne powietrze robiło robotę a grube i idealnie dobrane ciuchy sprawiało, że było naprawdę ciepło. Pokręciliśmy się chwilę po dolinie i wróciliśmy do domu, bo zrobiło się … ciemno. Taki mały żart. Trzeba było się wyspać, bo kolejny dzień zapowiadał się bardzo emocjonująco, w końcu nie często spędza się Sylwestra na Spitsbergenie.
Dobra, dobra, zorze zorzami, ale przecież przyjechałem też tu trenować a nie tylko balety, pizza i inne przyjemności, ale o trenowaniu na Spitsbergenie w temperaturze odczuwalnej w okolicy – 30 C będzie w następnym wątku, Ten jest sylwestrowo – noworoczny.
W Sylwestra pojechaliśmy na kolację do Huset. To taka restauracja na końcu świata, gdzie po zobaczeniu cen menu należy wyjść na mróz, żeby szybko otrzeźwieć… ale zostaliśmy zaproszeni, za co z góry dziękujemy. Było pysznie i bardzo smacznie. Nie potrafię napisać ani opisać co jedliśmy, ale bardzo nam smakowało. Była zupa, różne gatunki mięsiwa, deser, piwo, do wyboru, do koloru. Trochę tam się zasiedzieliśmy, a kiedy zegarki zaczęły zbliżać się do północy, zawinęliśmy wrotki i wróciliśmy do Provianten. Tam ubraliśmy na siebie puchowe kurtki, spodnie, wełniana ciuchy i ruszyliśmy świętować nadejście Nowego 2020 Roku na samym czubku świata.
Samo nadejście Nowego Roku mocno mnie zaskoczyło, chociaż nie różniło się zbytnio od tego, jak odbywa się to u nas. Myślałem jednak, że będzie znacznie skromniej i spokojniej a tu całe miasto strzelało fajerwerkami i świeciło w blasku sztucznych ogni. Było naprawdę kolorowo i wystrzałowo. Bawiliśmy się doskonale na dworze, mimo że termometr pokazywał temperaturę grubo poniżej – 20 C a nam to nie przeszkadzało. Degustowaliśmy się polarną nocą pijąc najtańszego szampana za 140 NOK. Po powrocie do domu na FB pojawił się komunikat o niedźwiedziu polarnym, który za nic miał sylwestrowe wystrzały i po raz czwarty podszedł do miasta. Komunikatowi towarzyszył odgłos śmigłowca Gubernatora, który ganiał niczym winnego niedźwiadka po Advenfjorden i Hiorthamn…
…Gjelder hele Svalbard