Często słyszę wymówki dotyczące trenowania w różnej, dziwnej pogodzie. Zrobiło się trochę chłodniej, jakież + 1 a nie daj Boże – 1 C to powstaje wielka dyskusja narodowa, czy można biegać w „tak ekstremalnie niskich” temperaturach na zewnątrz czy nie. Podobno od biegania w mrozie można zepsuć sobie płuca, oskrzela, nos, gardło i odmrozić policzki czy uszy. Mi się nie zdarzyło a biegałem w naprawdę ekstremalnie niskich temperaturach i mam tu na myśli mróz grubo poniżej – 20 C. Najniższa temperatura, w której biegałem a raczej się ścigałem na dystansie maratonu to – 35 C na termometrze a odczuwalna wynosiła – 50 C. To tytułem wstępu.
Wybierając się na kilkudniowy wypad na Spitsbergen oczywiście, jak zawsze zabrałem ze sobą ciuchy do biegania, bo nie wyobrażam sobie nie biegać w takim miejscu. To nic, że najwyższa temperatura, jaką widziałem na termometrze była – 14 a najniższa – 23 C, nie mówiąc o odczuwalnej, bo to ona rozdaje karty.
W każdym razie byłem nakręcony, jak mały bączek na ten wyjazd i na trenowanie w moim drugim domu na ziemi. Zaplanowałem normalny trening, bez żadnej taryfy ulgowej i udało mi się go finalnie zrealizować w 110%.
We wtorek, 31 grudnia, na zakończenie starego roku zrobiłem spokojną dyszkę po mieście, która wyszła po 4’46/km/. Pobiegłem w stronę lotniska do znaku z misiem, zawróciłem i pocisnąłem dalej do końca miasta aż do wypożyczalni skuterów śnieżnych. Tam z racji, że skończyły się lampy oświetlające miasto oraz zabudowania, zawróciłem i pobiegłem w górę do Nybyen, skąd przez Huset drogą „Veg 300” w dół… Było cudownie. Jak wychodziłem z Provianten termometr pokazał – 23, ale wcale się tego nie czuło. Oddychałem normalnie, nic mi nie odpadło, cieszyłem się biegiem a nad głową świeciła zorza polarna. Było epicko, ale obawiałem się jednego. Misia. Tak. Niedźwiadek już kilka razy wbijał się do miasta a 26 grudnia dziarsko przespacerował się główną ulicą Longyearbyen. Potem pojawił się jeszcze dwukrotnie szukając czegoś do jedzenia. Za każdym razem był płoszony, ale bodajże 29 albo 30 grudnia, po ucieczce do Bjorndalen miś się „zgubił”. To znaczy został zgubiony przez załogę śmigłowca a jego poszukiwania ze względu na złą pogodę zostały zawieszone. Miś buszował niedaleko zabudowań w fiordzie i kwestią czasu było aż znów podejdzie do miasta, gdyż wszystkie znaki na niebie i na ziemi pokazywały, że kierował się na południowy wschód i na jego drodze po prostu stanęło miasto. 31 grudnia okazało się, że miś pojawił się właśnie na rogatkach miasta, w okolicy wypożyczalni skuterów, czyli jakieś 100-300 m od miejsca, gdzie zawsze zawracałem… Myślę, że mógł mnie obserwować, ale pomyślał, że jestem za kościsty, żeby mnie zjeść. Ciężko powiedzieć… w każdym razie obraz misia towarzyszył mi na każdym kroku, gdyż mógł pojawić się w najmniej oczekiwanej chwili, co z resztą miało miejsce kilka dni temu przy Green Dog Svalbard a przewodnik nawet nie zdążył wyciągnąć karabinu… Witamy na Svalbardzie.
Tak więc sylwestrowe rozbieganie przebiegło dość żwawo i bardzo sympatycznie. Można było szykować się na kolację sylwestrową i odświeżać informacje dotyczące niedźwiadka, bo gdzieś się kręcił. Po powrocie do domu zaniepokoił mnie odgłos śmigła, które kręciło się nad Adventfjorden. Okazało się, że mis się znalazł i Gubernator starał się go wypłoszyć i przegonić gdzieś dalej… Niestety nie udało się i około 4 rano miś został zastrzelony. Szkoda zwierzaka. Nie jestem specjalistą w tej dziedzinie, ale myślę, że można było to inaczej rozwiązać…
Na środę, 1 stycznia, miałem zaplanowany mocny akcent, czyli 3 x 4 km na dość wysokiej intensywności. Troszkę się obawiałem tego biegania, bo wiadomo, trzeba szybko zakręcić nogą, ale wyszło super. Biegałem na prostej od znaku do rogatek miasta, czyli tam i z powrotem, na wahadle. Kierowałem się intensywnością, czyli wskazaniami HR, ale jako że pasek został w Redzie to do dyspozycji miałem jedynie pomiar z nadgarstka, który nie jest wiarygodny. Musiałem się więc posiłkować oddechem, samopoczuciem i doświadczeniem, żeby nie przeciągnąć treningu i nie biegać go powyżej progu, bo nie o to w tym momencie chodziło. Przed wyjściem termometr pokazał – 14 C, więc mogłem się lżej ubrać i ruszyłem.
Było spoko, ale rozgrzałem się po 3 km i dopiero złapałem fajny rytm. Miasto było puste. Było mega spokojnie i mega cicho. Biegło się bardzo przyjemnie i nie było wcale czuć mrozu. Wentylowałem się normalnie przez usta i było git. Pierwsza czwórka wyszła dość spokojnie bo w 17’24 czyli po 4’21/km. Luz i zabawa. Potruchtałem 4 minuty i przystąpiłem do kolejnej czwórki. Noga zaczęła lepiej się kręcić i finalnie stoper pokazał 16’36 czyli po 4’09/km. Fajnie. Nie spodziewałem się, że tak dobrze będzie mi się biegało ten trening, ale na deser została jeszcze jedna czwóreczka. Oczywiście znając siebie i swoje zapędy ruszyłem nieco mocniej i poleciałem ją w 16’05 czyli po 4’01. Przeżyłem i nie zamarzłem. Było rewelacyjnie i byłem mega zadowolony, że tak fajnie wszedł pierwszy trening w nowym roku. Wziąłem to za dobry znak. Po swoim treningu potruchtałem jeszcze z Iwoną 6 km i tak zakończył się piękny noworoczny dzionek na Spitsbergenie.
Drugiego stycznia, w czwartek, w planach miałem spokojne 16 km rozbiegania i kilka lekkich przyspieszeń na koniec. Temperatura była spoko – 16 C i lekki wiaterek. Generalnie trening bez historii. Pokręciłem się tu i tam, praktycznie po standardowych ścieżkach, gdzie było w miarę widno i bezpiecznie, chociaż słowo bezpiecznie równa się asyście Polar Bear Guard. Trening wyszedł bardzo przyjemnie i bardzo spokojnie, bo po 4’57/km. Luz i rekreacja.
Kolejnym wyzwaniem stała się sobota, bo w piątek miałem wolne. Odpoczywałem i spałem do 11. Tak. W noc polarną na Spitsbergenie, szczególnie na urlopie czas płynie zupełnie inaczej. Zwalnia i mocno hamuje. Nikomu się nigdzie nie spieszy i można żyć na zwolnionych obrotach. To bardzo uspakaja i pomaga odpocząć na 200%. W każdym razie na sobotę zaplanowane miałem 2 godzinne rozbieganie, co było nie lada wyzwaniem. Nie tyle w kwestii pogody i minus kilkunastostopniowego mrozu, ale miejsca na realizację treningu. Nie cierpię biegać na pętlach a tu nie miałem wyboru. O tej porze dnia a raczej nocy miejsc do biegania dużo nie ma. Kawałek miasta i finito. Generalnie w dzień też nie jest łatwiej, ale można pocisnąć w stronę lotniska czy kopalni, gdzie toczy się jakiś ruch samochodowy, ale teraz w czarnej jak smoła nocy taki wypad równałby się z proszeniem o zrobienie sobie krzywdy. Oczywiście czołówkę miałem, ale biegałem bez broni, czy nawet głupiej rakietnicy, więc musiałem ściśle trzymać się granic miasta.
…a miasto było małe. Zacząłem więc kręcić się i biegać na pętlach, jak chomik. Jednak udało się zrobić cały trening i weszły piękne 24 km po 4’50/km. Biegało się jak zawsze cudownie. Nawet pokonywany 3 razy podbieg do Nybyen wchodził pysznie a zbieg od Huset w dół pozwalał rozkręcić nogi i poczuć trochę prędkości. Tak więc, udało się zrealizować kolejną fajną jednostkę treningową bez żadnego problemu. Było git.
W niedzielę, 5 stycznia, do wybiegania miałem najcięższy trening. Była to zabawa biegowa 8 x 3 minuty na 2 minutowej przerwie. Postanowiłem nie iść łatwą drogą i trochę utrudniłem sobie zadanie, testując organizm w temperaturze – 21 C przy odczuwalnej dochodzącej do – 30… Ten trening biegałem na góreczkach, nie na płaskim, ocierając się o całkiem solidnie wysoką intensywność. Dodam, że biegałem bez żadnej osłony na usta, przez które cały czas się wentylowałem. Odcinki wychodziły różnie. Najwolniejszy wyszedł w 4’15/km a najszybszy w 3’12/km. Było cudownie i fantastycznie. Nie przeszkadzał mróz, ostre arktyczne powietrze. Było cudownie do kwadratu. Podkreślę to jeszcze raz – cudownie!
Reasumując kilkudniowy biegowy wyjazd na Spitsbergen. Zrealizowałem cały zaplanowany mikrocykl treningowy. Zrobiłem 86 km w 5 dni treningowych, będąc 1338 km od bieguna północnego, trenując w temperaturze przy której człowiek zastanawia się czy iść po piwo do sklepu, czy nie lepiej zostać w domu z kotem na kolankach. Jednakże jak coś się lubi i lubi się to robić, to robi się to w każdym miejscu na ziemi czerpiąc z tego radochę. Zabierając ze sobą buty do biegania chciałem sprawdzić, czy jeszcze mi się chce, czy może nadszedł już ten czas, kiedy po zrealizowaniu wielu sportowych wyzwań nadszedł czas, żeby powoli odejść w cień i zająć się pielęgnacją ogródka czy pisaniem książek. Okazało się jednak, że nadal chce mi się chcieć i że jeszcze nie powiedziałem ostatniego słowa.
Na koniec odpowiedź, na pytanie zadane w tytule. Odpowiedź jest banalnie prosta – mądrze. W takim mrozie można trenować i nie tylko biegać, ale wszystko trzeba robić z głową. Mądrze i na spokojnie. Wiadomo, że będzie zimno, więc trzeba skierować myślenie właśnie w tą stronę, że będzie zimno i tak należy do tego podejść. Warto potraktować to, jako wyzwanie, przygodę, jako coś nowego, ciekawego innego a nie ekstremalnie ekstremalną sytuację, która na pewno nas zabije i wyssie wszystkie siły niczym pijawka. Należy zadbać o właściwe zabezpieczenie wystających elementów ciała, mam na myśli nos, uszy i policzki. Ja w tak „wysokich temperaturach nie stosuję plastrów na twarz, ale jeżeli ktoś potrzebuje takiej ochrony, to czemu nie. Każdy jest inny i każdy inaczej odczuwa zimno. Ja smarowałem twarz specjalnym kremem, który używają między innymi himalaiści i było naprawdę spoko. Nic sobie nie odmroziłem. Jak był poniżej – 20 C to biegałem w kominiarce na którą miałem nałożoną czapkę. Oczywiście kominiarka służyła tylko do zabezpieczenia szyi, głowy i uszu. Nie naciągałem jej na nos czy na twarz, bo tak nie da się oddychać. Idąc w dół. Na grzbiet zakładałem, w zależności od temperatury i intensywności treningu, cienką bieliznę, bluzę thermo albo wełnianą i na to kurtkę wiatroodporną. Raz założyłem na thermo jeszcze jedną cieniutką bluzę z lekką membraną, bo trochę wiało. Dół to ciepłe bokserki, zimowe getry i spodnie przeciwiatrowe. Na stopach miałem założone zwykłe skarpetki do biegania a całość uzupełniały zwykłe lekkie buty do lasu. Bez żadnej membrany. Na dłoniach miałem jedną parę rękawiczek i mi to w zupełności wystarczyło. Było optymalnie. Wolę jak jest mi ciut za chłodno, niż za ciepło, bo wtedy szybciej się pocę i może być niebezpiecznie. Należy pamiętać, żeby nie popadać w skrajności.
…po naszym wylocie z wyspy przyszło załamanie pogody.