500 plus

Piotr Suchenia

“Nie pytaj próżno, bo nikt się nie dowie.
Jaki nam koniec gotują bogowie,
I babilońskich nie pytaj wróżbiarzy.
Lepiej tak przyjąć wszystko, jak się zdarzy.
A czy z rozkazu Jowisza ta zima,
Co teraz wichrem wełny morskie wzdyma,
Będzie ostatnia, czy też nam przysporzy
Lat jeszcze kilka tajny wyrok boży,
Nie troszcz się o to i … klaruj swe wina.
Mknie rok za rokiem, jak jedna godzina.
Wiec łap dzień każdy, a nie wierz ni trochę
W złudnej przyszłości obietnice płoche.
~Horacy
przeł.: Henryk Sienkiewicz”

Uwielbiam tą pieśń Horacego o jakże wdzięcznym tytule „Carpe diem” opowiadającej o korzystaniu z każdego dnia i nie marnowaniu mijających chwili. Carpe Diem, chwytaj dzień. Dlatego też między innymi tym fragmentem zaczyna się jeden z rozdziałów mojej książki opowiadającym o nieudanej wyprawie na biegun północny, który właśnie w tym okresie, koronaokresie, jest kwintesencją otaczającej nas rzeczywistości. To tak tytułem wstępu, bo nie o tym będzie ten post. No może nie do końca, ale w pewnej części… Wiem, że nic nie wiem. Droga, cel, przyszłość, teraźniejszość, przeszłość. Tu i teraz. Generalnie jest dziwnie.

Właśnie teraz, miałem płynąć MS Farm z Longyearbyen na Hornsund. Do miejsca, które zawsze chciałem zobaczyć, postawić tam swoją nogę i poczuć dziką i siermiężną Arktykę. Miałem, ale na tym się skończyło. Podchody do tej akcji trwały bardzo długo i poruszyłem praktycznie niebo i ziemię, żeby ten temat ogarnąć i udało się… Połowicznie, bo finalnie niestety przez wirusowe zawirowania zostałem w domu oglądając mroźne klimaty w telewizorni Cóż… tak miało być i nie ma co się martwić, szczególnie, że na pewne rzeczy nie miałem i nie mam żadnego wpływu. Życie.

Do sedna. Okres „uziemienia” postanowiłem wykorzystać na… rozwój. Na rozwój fizyczny, żeby z grubego, starego i wolnego Suchego powoli stać się bestią do zabijania. No może nie do końca, do zabijania, chociaż po ostatnich moich wyczynach w Mortal Kombat jest to dość prawdopodobne… Kto pamięta tą grę? Granie w salonach gier albo na ajbiemach w małym pokoju. Finish Him… Oj działo się działo. W każdym razie wziąłem się lekko w garść i rozpocząłem akcję „Reaktywacja część sto sześćdziesiąta ósma„. Zobaczymy, jak długo wytrzymam, ale znowu zaczęło mi się to podobać. Spodobało mi się trenowanie, praca nad sobą, rozwijanie dawno zaniedbanych „zdolności” i zacząłem się jarać każdym kolejnym treningiem, szczególnie kiedy było coś fajnego do zrobienia. Myślę, że wiele czynników się na to złożyło i mimo tego, że nie mam gdzie startować i nie prędko gdzieś wystartuję, to mam to generalnie w poważaniu. Biegam, trenuję, ganiam po lesie jak szalony i jest GIT.

Zaczęło się to po powrocie z Transgrancanaria, kiedy wszedłem fajnie w treningi i po tygodniu laby przez 5 kolejnych tygodni zrobiłem 500 km. Niby niedużo, bo co to jest stówka na tydzień, jak biegało się kiedyś dużo więcej, ale zawsze fajnie. Trochę we wszystkim namieszała „kwarantanna” szerokopojęta i dziwne zakazy zabraniające wstępu do lasów z którymi nie zgadzałem się i nie zgadzam, więc trzeba było jakoś kombinować, żeby nie zwariować. Jak widać po liczbie „500” odpowiedź jest prosta. Trenowałem normalnie. Samemu. Rozsądnie. Z głową i mądrze. Nie stanowiłem dla nikogo żadnego zagrożenia, nikt dla mnie również, bo kto by się zapuszczał w odstępy leśne… No właśnie. Były tygodnie, gdzie w lesie nikogo nie spotkałem oprócz zwierzaków czy robotników leśnych pracujących przy wycince drzew. Cisza, pustka i spotkanie sam na sam z matką naturą. Rewelacja.

Nie mam pojęcia co autor miał na myśli zakazując wstępów do lasów, gdzie człowiek może naprawdę odpocząć, odizolować się od ludzi, uciec od chaosu, zgiełku i codziennego gwaru. Zaczerpnąć świeżego powietrza i porozmawiać z przyrodą. Do lasu, gdzie można zrobić totalny, 200% reset głowy, która szczególnie teraz jest bardzo mocno obciążona panującą sytuacją.

Wracając po raz kolejny do sedna sprawy. Przez ten okres udało się zrobić naprawdę sporo fajnych treningów i co najważniejsze z jednostki na jednostkę forma idzie powoli do góry i widać, jak organizm przypomina sobie, jak wkręcać się na obroty. W ostatnim tygodniu elegancko weszła dyszka, która była ciut oszukana bo w dół było 114 m a w górę 49 m. Całość jednak była biegana po dość niewdzięcznej nawierzchni, gdzie było sporo piachu utrudniającego grzebnięcie. Dyszkę poleciałem po 3’51 i było naprawdę fajnie. W piątek np. na ulicy biegałem trening 8 x 1 km na przerwie 3 minutowej. Nie miałem koncepcji, jak to pobiec. Czy na tempo, czy na tętno, czy jak. Postanowiłem się pobawić się samopoczuciem i nie sugerować się w żaden sposób zegarkiem. Nawet nie zerkałem, jak zawsze na pięćsetce, czyli w połowie odcinka, co mam w zwyczaju robić, bo nie biegam na GPS, tylko na kreski na ulicy. Wyszło mega pozytywnie: 3’31, 32, 31, 26, 29, 29, 24, 21 i to jeszcze z zapasem. Z innych treningów, biegałem jeszcze w lesie 2 x 6 ciągłego po 4’07 i po 4’02 albo kombinację 2 i 1 km odcinków, które wychodziły poniżej 3’40/km. Działo się więc i jak widać nie odpoczywałem, tylko trenowałem. Samemu, ale trenowałem i nie użalałem się na sobą. W niedziele biegałem treningi w okolicy 2 i 2,5 godzin. Fajnie wyszły szybsze 25 – 27 km jednostki, gdzie średnia leśna wychodziła 4’37 – 35/km. W ostatnią niedzielę przebiegłem rowerową trasę MTB Garmin Wejherowo i wyszło 28 km w tym +/- 600 ze średnią 5’17 i to z nóżki na nóżkę z uśmiechem na twarzy i przerwami na siku.

Oprócz biegania raz w tygodniu wchodziła i wchodzi bardzo mocna siłownia z naciskiem na wszystkie możliwe partie mięśniowe jakie są + sporo rolowania, korzystania z maty z gwoździami czy lekkiego rozciągania się. Niestety odpadło sporo treningów firmowych i grupowych, więc czasu na trening jest więcej. Ważne jest to, że w końcu się wysypiam. Śpię po 8 godzin dziennie i czuję, że to robi ogromną robotę i pomaga się o wiele lepiej zregenerować. Sen to podstawa regeneracji a regeneracja to najważniejszy środek treningowy.

Co będzie dalej? Tego nie wie nikt. Czy będą zawody? Nie sądzą… nie sądzę, że do września coś ruszy a śmiem wątpić, że wszystkie masowe imprezy zaczną się… no właśnie. Mi to generalnie nie przeszkadza. Nie muszę startować, żeby cieszyć się bieganiem. Biegam, bo lubię tą formę aktywności a starty… to jakiś przystanek na drodze. Są ważne, ale nie najważniejsze. Jak będą to będą, jak nie będzie to nie będzie i świat się nie zawali… Na pewne rzeczy nie mamy wpływu i nie ma najmniejszego sensu tracić na nie swoją energię i się nimi przejmować. Mam w planach oczywiście kilka zagranicznych i krajowych startów, ale cóż… Myślę, że zamiast tego pojadę w góry 2 czy 3 razy na kilka dni i polatam sobie po Karkonoszach ze znajomymi w przepisowych odstępach. Jest to jakaś odskocznia od tego zwariowanego czasu i trzeba to przeczekać. Jeżeli ktoś twierdzi, że jak nie ma startów i nie wiadomo kiedy będą to nie ma sensu startować, to jego sprawa i jego wybór. Ja uważam, że w tym przypadku nie dojrzał jeszcze do pewnych rzeczy i nie potrafi odróżnić drogi od celu i tego, co powinno być ważniejsze. Mi dorośnięcie do tego zajęło wiele lat, ale w końcu się udało. Zrozumiałem, że droga jest tym, co nas prowadzi, szkoli, trenuje, uczy i pozwala odnajdywać ukryte moce, jak w Mortal Kombat. Uczy jak z nich korzystać, jak działać w różnych stresogennych i ciężkich sytuacjach i jak radzić sobie z problemami. Droga jest długa, kręta, wyboista i prowadzi od jednego do drugiego celu… celu, który jest tylko przystankiem i chwilowym odpoczynkiem do wyruszenia w kolejną podróż naszą biegową drogą życia…

2020-04-21T12:18:36+02:0021/04/2020|Motywacja, Trening|