W końcu w domu. Wylądowałem i jak zawsze z niecierpliwością wyczekiwałem otworzenia przez obsługę samolotu drzwi i zaciągnięcia się mroźnym, arktycznym powietrzem. Czekałem na to, jak dzieciak na wymarzoną zabawkę, która czeka pod choinką i jedynym warunkiem jej otrzymania jest odśpiewanie kolędy. Turyści wiercili się, jakby mieli owsiki, wyglądali przez okna robiąc setki zdjęć. Dopinali puchowe kurtki, naciągali wełniane czapki na uszy i smarowali się tłustym kremem, którego zapach po chwili rozniósł się po całym samolocie. Ja wyczekiwałem i beznamiętnie przyglądałem się temu co działo się na pokładzie Boeinga. Siedzący obok mnie starszy Norweg dyskretnie zapytał się mnie „pierwszy raz na Spitsbergenie?” – Grzecznie mu odparłem, „nie, dziewiąty” wprowadzając człowieka w lekkie zakłopotanie, gdyż nie spodziewał się takiej odpowiedzi, co mnie wcale nie zdziwiło. Dobra, dajcie mi wysiąść już z tej maszyny. Chcę poczuć północne słońce i sztachnąć się arktycznym powietrzem wymieszanym z lotniczą naftą. W końcu drzwi się otworzyły i można było wyjść na zewnątrz. Wstałem z fotela, wziąłem plecak i pomaszerowałem grzecznie przed siebie. Nawet nie zapiąłem kurtki, ale profilaktycznie nałożyłem czapkę na moją łysą glacę. Podziękowałem obsłudze za spokojny lot i wyszedłem na zewnątrz. w końcu! Po czterech miesiącach mogłem poczuć ostre i rześkie uderzenie północnego powietrza i poczuć na policzkach ostre szczypanie mrozu. Tego było mi trzeba. Odżyłem. Zaciągnąłem się powietrzem ile mogłem, zszedłem po schodkach na płytę lotniska i pomaszerowałem grzecznie do sali przylotów. Tym razem musiałem nadać bagaż, bo miałem ze sobą trochę więcej sprzętu, niż lecąc tu w grudniu. W Polsce, jak wylatywałem było + 18 stopni, więc dziwnie bym wyglądał w puchowej kurtce, ocieplanych spodniach i zimowych butach. W Longyear było – 15 C, ale wiało, co potęgowało uczucie zimna. Oj jak za tym tęskniłem.
Tym razem Oddny nie mogła po mnie przyjechać, bo była w pracy. Kopalnia pracowała na pełnych obrotach i akurat przypadała jej zmiana, ale wieczorem kończyła szychtę. Stęskniłem się za nią. Żebym nie musiał się taszczyć autobusem, zostawiła mi Subaru przed parkingiem na lotnisku. W SMS ie napisała „Piotr, wiesz gdzie są kluczyki, do zobaczenia w Provianten”. Odebrałem więc walizkę i beznamiętnie pomaszerowałem ma parking uśmiechając się do rzeszy turystów robiących sobie zdjęcia na tle najsłynniejszego znaku na Spitsbergenie z białym misiem na czarnym tle. Auto stało zaparkowane pośród innych, ale swoją charakterystyczną kanciastą sylwetką wyróżniało się spośród innych, nowszych modeli. Lubiłem to auto. Napęd na dwie osie, porządny silnik i dziesiątki wspomnień. Wrzuciłem walizkę do bagażnika, wszedłem do środka, wyjąłem kluczyki ze schowka, uruchomiłem silnik i ruszyłem w kierunku centrum. Jechało się fajnie. Znałem tą drogę na pamięć. Każdy jej zakręt, każdą dziurę i nierówność. Dojechałem do rogatek miasta, minąłem elektrownię i zaparkowałem pod Provianten, gdzie czekał na mnie powitalny liścik. „Piotr, welcome to the Arctic.” Było to bardzo miłe i nie powiem, żebym nie czekał na tą małą karteczkę. Oddny miała tak w zwyczaju, że właśnie w taki sposób, pod swoją nieobecność, witała swoich gości. Poszedłem do pokoju i szybko przebrałem się w rzeczy do biegania.
Ruszyłem swoją stałą trasą w stronę lotniska, tak jak wiedzie trasa czerwcowego maratonu. Po chwili skręciłem w lewo i dobiegłem do długiego podbiegu prowadzącego drogą Veg 700. Mimo, że było sporo lodu i wiało, biegło się cudownie. Szczerzyłem się, jak szczeniak, który dostał kość. Jarałem się jakbym był tu po raz pierwszy. Było cudownie a widoki niwelowały uczucie zmęczenia podróżą i wiodącymi pod górę kilometrami. Zatrzymałem się po chwili i zrobiłem setne już selfie na tle wznoszącej się ponad 900 m.n.p.m Hjorthfjellet. Przypomniało mi się, jak pięć lat temu we wrześniu wdrapywałem się na szczyt. Pięć lat temu a wydawało mi się, jakby to było dziś. Zaczęło robić mi się zimno, więc pocisnąłem dalej. Minąłem Taubanesentrallen, zbiegłem w dół i skręciłem w stronę Huset, gdzie byliśmy na noworocznej kolacji. Leciało się luźno i swobodnie. Trasa była całkowicie utwardzona i mimo stu procentowego zaśnieżenia biegło się pewnie i stabilnie. Po minięciu Huset skręciłem w dół do miasta, skąd skierowałem się z powrotem do Provianten. Wykąpałem się, przebrałem i ruszyłem spacerkiem do mojej ulubionej knajpy, do Barents Pubu na pizzę i piwo. To taki mój rytuał. Pierwszy posiłek zawsze jem w miejscu pełnym wspomnień z 2016 i 2017 roku, kiedy moje kroki kierowały się ponad 1300 km na północ, na biegun północny…
Pizza wjechała momentalnie do mojego pustego żołądka a browar smakował, jak złoty napój bogów. Odświeżyłem pocztę i sprawdziłem, co się dzieje na świecie. Za niecałe 15 minut miał przyjść Stefan z kolegami, z którymi we wtorek mieliśmy płynąć na Hornsund małą łódką o wdzięcznej nazwie MS Farm. Nie wiedziałem, co jeszcze mnie czeka i nie wiem czemu, ale co kilka minut sprawdzałem w telefonie pogodę, jakby to miało cokolwiek zmienić a pogoda zapowiadała się piękna. Jak to na Spitsbergenie. Piękna, jak kobieta i zmienna jak kobieta, więc moje zabiegi były bardziej ku pokrzepieniu serc. Na ekranie niezmiennie pokazywało się słońce na fullu, ale bardziej niepokoiły mnie wskazania wiatru, który w porywach dochodzić miał do 12 metrów na sekundę. To nie brzmiało zbyt dobrze i nie wiem, czy fakt, że miało wiać z północnego zachodu trzeba było brać za dobry, czy za zły omen. Teoretycznie mieliśmy mieć wiatr w rufę, czyli miało nas pchać, ale tak tego sobie tłumaczyć raczej nie można. W każdym razie starałem się szukać pozytywów w każdej sytuacji a wizja nie wiem, jak długiego rejsu z głową za burtą kłębiła ciemne chmury w mojej głowie.
W końcu przyszedł Stefan z chłopakami i tylko ja z tego towarzystwa byłem w stopniu magistra. Niemiecka ekipa naukowców składała się z doktorów i profesorów, chociaż ich młody wiek na to wcale nie wskazywał. Przywitaliśmy się i zaczęliśmy rozmawiać o wszystkim i o niczym. Niemcy okazali się mega spoko gośćmi. Pili piwo, żartowali i opowiadali o swojej pracy a ja o swoich arktycznych i antarktycznych wyprawach biegowych. Zeszło nam do późna i trzeba było wracać, bo Ciocia czekała. Po wymienieniu się numerami telefonów umówiliśmy się na poniedziałkowy na obiad do Stationen, gdzie na sztywno mieliśmy obgadać najważniejsze punkty wtorkowej wyprawy.
Pomaszerowałem grzecznie do Provianten, przywitałem się z Oddny, która siedząc w swoim fotelu szydełkowała. Nic się nie zmieniła od naszej ostatniej wizyty w Longyearbyen. Pogadaliśmy trochę, napiliśmy się późnej czarnej kawy z termosu i zabraliśmy się do pałaszowania słodyczy, które przywiozłem z Polski. Oddny uwielbia polską czekoladę i za każdym razem, jak wybieram się na daleką północ, zabieram ze sobą słodkości. Czas leciał jak szalony, a fakt, że na dworze cały czas było jasno, powodował, że straciłem rachubę, która była godzina i tak. Było po północy i trzeba było iść spać, chociaż na poniedziałek oprócz porannego treningu i obiadu z naukowcami nie miałem innych planów.
Poniedziałek obudził mnie niefajną pogodą. Było mgliście i dość ciepło. Termometr pokazał jedyne – 6 kresek poniżej zera, ale całe szczęście wiatr osłabł. Nie wiem, co było lepszą perspektywą, czy rejs w pełnym słońcu ale silnym wietrze, czy w mglistej pogodzie ale przy bezwietrznej pogodzie. Ciężko powiedzieć i wybrać lepszą opcję. W każdym razie nie było co gdybać, ubrałem ciuchy i poleciałem na zabawę biegową. Chciałem się trochę sponiewierać i przewentylować płuca arktycznym powietrzem. Ruszyłem w stronę Adventdalen. Noga się kręciła, więc starałem się to wykorzystać najbardziej, jak mogłem. Przyspieszałem, zwalniałem, przyspieszałem, zwalniałem i tak aż do znaku, gdzie profilaktycznie zawróciłem, bo oczywiście biegłem bez broni. Mijały mnie ciężarówki wypełnione węglem, skutery śnieżne cisnące na pełnym gazie doliną oraz zaprzęgi psów wiozących turystów do lodowych jaskiń. Ja biegłem. Byłem wolny. Byłem szczęśliwy. Byłem tu i teraz w tym miejscu, gdzie czułem się najlepiej a uśmiech nie schodził mi z twarzy. Za znakiem z misiem zawróciłem i ruszyłem w stronę miasta. Po przebiegnięciu przez miasto zaliczyłem podbieg do Globalnego Banku Nasion, zawróciłem i swoją standardową trasą wróciłem do Provianten. Weszło dobre 20 km w całkiem fajnym tempie. Było GIT, ale trzeba było zagęszczać ruchy, bo czas uciekał. Musiałem jeszcze zjeść śniadanie, wrzucić coś na media społecznościowe, przemyśleć co zabrać ze sobą na wtorkowy rejs, więc było co robić. Na 16 mieliśmy jeszcze spotkanie z Niemcami a czas uciekał.
Wracając ze Stationen wybrałem okrężną drogę, przez Nybyen. Było cudownie. Mgła się rozproszyła, wyszło słońce i zrobiło się zimniej. Na wyjściu z knajpy termometr pokazywał – 18 C, czyli fajnie. Rześko. Mroźnie. Zimno. Arktycznie. Tak, jak lubię. Maszerowałem i rozmyślałem o wszystkim i o niczym, oczywiście w międzyczasie odświeżając prognozę pogody, która chyba wysłuchała moje błagania i robiła się coraz sympatyczniejsza. Bałem się, że to jednak tylko taka zachęta, uśpienie i pozorne uspokojenie tego, co może nastąpić. w końcu this is Svalbard i nie ma tu nad czym dyskutować. Pogoda zmienia się tu z godziny na godzinę i trzeba być przygotowanym na każdą ewentualność.
Wróciłem dość wcześnie bo po 20 byłem już w domu. Otworzyłem kompa, sprawdziłem… pogodę, pocztę, zadzwoniłem do Iwony i zacząłem po raz setny pakować plecak i przygotowywać ciuchy na jutro. Teoretycznie czekał mnie 8 godzinny rejs w jedną stronę potem kawka i sernik na stacji, krótki spacer, rozeznanie się po okolicy i powrót. To oczywiście teoretyczna teoria, która z praktyką a raczej z rzeczywistością może mieć niewiele wspólnego, jednak trzeba być zawsze dobrej myśli i tego trzeba się trzymać. Pogadałem jeszcze chwilę z Oddny i poszedłem do łóżka. Oczywiście nie sam. Z komputerem, gdzie po raz pięćsetny dziś sprawdziłem, pogodę i otworzyłem mapę Svalbardu. Zacząłem po raz kolejny planować trasę rejsu i przeglądać zdjęcia, które widziałem już setki razy.
Na początku prościzna. Trzeba było wypłynąć z Adventfjorden wprost do Isfjorden, skąd należało skierować się na zachód na Morze Grenlandzkie mijając wcześniej Barentsburg i Isfjord Radio. Potem jazda na południe. Pełen gaz… Cała naprzód. Ku przygodzie… Ku marzeniom. Wprost przed siebie.
Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem, ale pamiętam, że miałem dość dziwny sen, który mocno mnie zaniepokoił. Pamiętam, że śniło mi się, że doszło na świecie do jakiejś niewyobrażalnej i globalnej paniki. Pozamykano ludzi w domach. Pozamykano lotniska i straszono ludzi jakimś apokaliptycznym zagrożeniem. To było straszne. Złowieszcze. Dołujące i przypominało jakiś katastroficzny film, gdzie z laboratorium na dalekim wschodzie wydostał się wirus siejąc śmierć i zagładę całego społeczeństwa… Nikt z ludzi nie przeżył. Ocalała tylko natura, która korzystając z nieobecności nieproszonych gości powoli zaczęła się odradzać i żyć pełnią życia…