„…a miało być tak pięknie
miało nie wiać w oczy nam
i ociekać szczęściem
miało być „sto lat! sto lat!”
Miao być lekko, łatwo i przyjemnie, ale u mnie lipiec od dawien dawna jest przełomowym miesiącem i generalnie wszystko lubi się w lipcu delikatnie mówiąc… spierdzielić. Może to kwestia tego, że organizm nie akceptuje swojego wieku, gdyż od kiedy pamiętam to 6 lipca przeskakuję o rok do przodu? Cholera wie. W ubiegłym roku musiałem odpuścić bieg po 20 km z powodu wariującego brzucha a teraz… Teraz miało być lekko, łatwo i przyjemnie, szczególnie że chciałem potraktować to jako spokojne rozbieganie. No może trochę dłuższe bo prawie 50 km, ale w dalszym ciągu intensywność wysiłku miała być niska. Miało być krajoznawczo i turystycznie i w sumie tak było, ale… no właśnie ale…
Wstałem późno, po 7, ale chciałem się choć trochę wyspać. Zjadłem lekkie śniadanie, zatankowałem 3 flaszki po 0,5 l każda, załadowałem do plecaka 4 żele POWERBAR + paczkę żelków, mapę, folię NRC i ruszyliśmy z Iwoną na linię startu. Prosto, w prawo, w lewo i za chwilę byliśmy na Chwarznie. Na linii startu, gdzie ku mojemu zdziwieniu i zaskoczeniu stała już spora grupka znajomych biegaczy, którzy również planowali start w Tri City Trail, który w tym roku z okazji panującej pandemii wirusa w koronie odbywał się w wersji wirtualnej. Pogadaliśmy chwilę, pośmialiśmy się i po kilku minutach przebierania nogami w miejscu ruszyłem w las…
Plan był prosty. Raz to się nie zgubić, bo trasa nie była oznakowana, dwa to nie urąbać się a trzy to dobrze się bawić. Planowałem całą trasę pokonać godzinę wolniej niż na zawodach w 2018 roku, kiedy byłem 5 w open z czasem 3:58. Plan był zmieścić się w 5 godzinach, ale bez ciśnienia.
Od samego początku szło dość mozolnie. Nie było luzu, nie było świeżości i najzwyczajniej na świecie nie czułem się. 3 razy NIE na samym początku NIE wróżyło nic dobrego, no ale cóż. Przecież walka trwa nieustannie a ja tą walkę NIE równą podjąłem. Trzeba było się spiąć, skoncentrować i robić swoje. Dreptać. Z nóżki na nóżkę z uśmiechem na twarzy… ale moje błogie nastawienie i próbę koncentracji na zadaniu przerwał telefon od Iwony, która miała problemy z uruchomieniem mojego bolidu. Niby nic, niby pierdoła, ale zawsze jakiś drobny impuls, który rozkojarzył mnie i zdekoncentrował. Na chwilę, ale zawsze.
Biegłem, biegłem, biegłem i biegłem… nic się nie działo. Zegarek pokazywał trasę, było błogo, cicho i spokojnie, tylko nie czułem luzu. Prawa czwórka promieniowała mi a achillesy mocno się spinały i to oba. Jednym słowem masakra. Niepotrzebnie się porwałem na ten bieg, ale taką myśl musiałem jak najszybciej wykasować i wyrzucić z głowy i zająć się czymś pozytywnym. Ustawiłem tarczę zegarka tylko na trasę, żeby nie widzieć ani dystansu ani czasu, bo po co zaprzątać sobie głowę czymś zupełnie niepotrzebnym. Starałem się w pamięci przypomnieć charakterystyczne punkty z trasy i koncentrować się właśnie na małych fragmentach i nawet szło.
Piotr Suchenia – TriCity Trail 2020
Przystawałem sobie na zdjęcia, kręciłem lajvy na Fan Page i posuwałem się do przodu ruchem jednostajnym, ślimaczym, prostoliniowym, czy jakoś tak. Track działał całkiem fajnie i praktycznie nie było większego zawahania. Przeleciałem przez Ogród Botaniczny w Marszewie, przeciąłem Marszewską i przypomniało mi się bieganie „do ulicy” z czasów BnO.
Tu się zatrzymam na chwilę i wspomnę o początku lat 90 – tych. Jak trenowałem bieg na orientację w gdyńskiej Flocie przez kupę lat spotykaliśmy się w SP nr 16 na Pustkach Cisowskich, gdzie była nasza baza. Właśnie z tego miejsca ruszaliśmy na wszystkie treningi, ćwiczyliśmy na sali gimnastycznej i piliśmy piwo w krzakach chowając się przed trenerem. Tak było. Generalnie trasy do biegania były dwie. Pierwsza to „do ogniska” a druga „do ulicy„. Pierwsza była zarezerwowana dla tych najmłodszych a druga dla starych. Zawsze nam to imponowało i każdy czekał aż trener puści go na trasę „do ulicy”. Było to w sumie około 6 km… i tak to zostawię.
Biegłem dalej, spięty jak baranie jaja, ale nie odstawiałem nogi, chociaż… to chyba złe określenie. Nie spieszyłem się. Nóżka za nóżką, krok za krokiem, pod górki marszem, na prostej świńskim truchtem a na zbiegach, które chciałem potraktować dość mocno, jak paralityk. Cóż… peseloza albo sks. Zwał, jak zwał. Minąłem Łężyce i kierowałem się nieustannie w stronę Wejherowa, chociaż do pokonania miałem jeszcze dużo kilometrów. Co godzinkę wciągałem żela, popijałem wodą i pod tym kątem było ok.
W okolicy 30 km lekko zbłądziłem. Było to dość duże rozwidlenie ale track za żadne skarby świata nie chciał prowadzić żadną z dróg. Ani w prawo, ani w lewo. Chwilę się pokręciłem w miejscu i przypomniałem sobie strome podejście, pod które rozciągnięta była lina… To było to, więc trzeba było wczołgać się poza trackiem, prosto na przełaj. Fajnie bo inaczej. U góry na chwilę przystanąłem i nagrałem kolejną relację na fejsa i zahaczyłem właśnie o temat wirtualnego biegania, które teraz jest jedynym rozsądnym wyjściem z sytuacji a organizatorzy stają na głowie, żeby chociaż w taki sposób przyciągnąć biegaczy na swoje imprezy. Oczywiście ma to plusy i minusy. Śledząc media społecznościowe opinie są dość podzielone w tym temacie. Są osoby, które dość mocno się przeciwstawiają takiemu bieganiu, są pistolety które strzelają ślepakami na prawo i lewo a są osoby, które na chłodno biorą wszystko na klatę i przyjmują życie, jakim jest. To oczywiście normalne gdyż każdy patrzy na swój sposób, ale ja staram się zawsze zagłębić temat i spojrzeć na całą sytuację z każdej możliwej strony. Swoje obserwacje w tym temacie poruszę w osobnym wpisie, bo temat wg mnie jest mocno złożony i zasługuje na głębszą analizę.
…ruszyłem dalej. Na przełaj w dół potem jakąś drogą zgodnie z trackiem. Czułem się coraz bardziej sponiewierany i nie chciało mi się biec. Dopadł mnie jakiś kryzys mentalny spowodowany ogólnym rozbiciem, zaburzoną biomechaniką ruchu i faktem, że powoli zaczęła kończyć mi się woda. Dużo pierdółek zaczęło drążyć mi dziurę w głowie i nie wyglądało to fajnie. Trzeba było coś z tym zrobić i zmienić radykalnie myślenie. Takie sytuacje na zawodach powodują totalne odpuszczenie tematu i rzucenie białego ręcznika na ring. To niestety smutne, ale prawdziwe, bo głowa to coś, co również trzeba trenować a takie sytuacje są najlepsze. Tu warto skupiać się na małych krokach i małych zadaniach. W biegach wirtualnych, czy ultra na długim dystansie jest o tyle ciężko, że biegnie się samemu i nie ma towarzysza, który mógłby holować na plecach czy wesprzeć mentalnie. Jesteśmy zdani sami na siebie i tylko od nas zależy jak sobie z takim kryzysem poradzimy. To bardzo cenna nauka, która może zaprocentować na przyszłość. Jako, że u mnie brak było elementu rywalizacji, biegłem trening, to jednak wdrożyłem plan małych kroków i zacząłem koncentrować się na małych odcinkach, żeby czas zaczął szybciej płynąć. Zadziałało idealnie. Po chwili minąłem Zbychowo i w głowie miałem już końcowe 10 km trasy, które dość dobrze znałem, ale wiedziałem, że jest tam sporo pod górę i można dostać srogi łomot.
Kawałek za Zbychowem znalazłem oto taką niespodziankę. Schowany przy trasie punkt z colą, wodą, kubkami i workiem na śmieci. Super pomysł i wielkie dzięki tajemniczym osobom, które zostawiły taką oto niespodziankę. Kubek coli wjechał idealnie i było to coś, czego potrzebowałem. Przypomniała mi się Babia Góra i puszka coli na ostatnim punkcie żywieniowym, którą dostałem od Ani, małżonki mojego zawodnika oraz hektolitry coli, które wypiłem podczas TGC. To było to i można było ruszyć dalej. Z nóżki na nóżkę…
Czułem się już dość ostro styrany i sponiewierany, ale trzeba było dokończyć temat i dokulać się do mety. Dłużyło mi się to w nieskończoność i chociaż praktycznie znałem trasę to dwa razy zszedłem ze szlaku. Nie wiem czy to była wina zmęczenia i dekoncentracji czy tego, że szlak zbaczał z głównej drogi w ścieżkę wydeptaną przez zająca. W każdym razie do mety było już bliżej niż dalej…
…wbiegłem do parku na drewnianą kładkę, która okazała się być w remoncie. Cóż, życie. Na Messengerze znajomy zapytał się mnie, którędy biegłem ostatnie metry, które właśnie wiodły przez zdemontowaną kładkę… Co mu odpowiedziałem? Obok kładki, przez bagno, na co się mocno zdziwił. Jak niby miałem pobiec? Bagno czy nie bagno, biegać trzeba, kto biega przez bagno ten nie jest lebiega. Hej. Mi to nie przeszkadza, w jakim terenie biegam. Siedziałem ponad 10 lat w lesie, więc nie po takim syfie się latało a tak to było chociaż miałem małe urozmaicenie wyciągając ubłocone po kostki buty z miękkiej mazi ku uciesze spacerowiczów. A co mi tam. Bo się bawić trzeba umieć.
Linię mety minąłem z czasem 4 godzin 53 minut i 6 sekund, co dało mi średnią 6’05 na kilometr. Dostałem srogi łomot i wszystko mnie bolało. Wyszło kilka tematów, które nakładały się od dłuższego czasu a ten bieg był punktem zapalnym… oraz sygnałem, że trzeba w końcu odpocząć, zregenerować się i chwilę wyluzować… ale tego było mi trzeba, bo nic nie dzieje się bez przyczyny. Było GIT!
Dzięki dla Organizatorów za możliwość sponiewierania się w TPK w pięknych okolicznościach przyrody. Do zobaczenia w sierpniu na Chudym…